
Szajbus miał dzisiaj rano dziwny atak, wyglądało mi to na atak padaczkowy. Obudziły mnie dziwne odgłosy w przedpokoju, poszłam tam - kot leżał na brzuchu na podłodze, łapki rozłożone, sztywne, ogon zjeżony, zęby mocno zaciśnięte. Cały drżał, podskakiwał. Ślinił się obficie, pyszczkiem leżał w kałuży tej śliny, więc cały był nią umazany i spieniony. Trwało to z minutę, dwie.
Obróciłam go na bok, bo w pierwszym momencie pomyślałam, że czymś się dławi. Ale szczęki miał tak mocno zaciśnięte, że nie miałam szansy zajrzeć do pyska. Dałam mu więc spokój, po chwili drgawki ustały, Szajbi zaczął żałośnie miauczeć. Chwilę później wyszedł z pokoju mój TŻ, Szajbus zerwał się na jego widok i uciekł.
Potem przyszedł do mnie jakby nigdy nic, zaczął się łasić, ocierać, pchać na kolana. Śniadanie zjadł chętnie i z apetytem. Teraz nic nie wskazuje na to, że coś jest z nim nie tak.
Wygrzebałam na Vetserwisie artykuł o padaczce, poczytałam sobie. Wynika z niego, że po 1 ataku jeszcze za wcześnie, żeby mówić o padaczce, część kotów miewa tylko 1 atak w życiu. Więc niby jeszcze nie ma alarmu...
Ale strasznie się martwię. Szajbus ma w sobotę jechać do nowego domu, no ale nie wiem w tej sytuacji czy powinien jechać czy wstrzymać przeprowadzkę.
Macie jakieś doświadczenia w tym temacie? Przykłady kotów, które miały kiedyś atak, a padaczkowcami nie są? Jakieś rady, sugestie?
Help...