Mijały dni, wiosna rozśpiewała się ptakami za oknem. Koty stanowiły już zaprzyjaźnioną parę. Można powiedzieć, że powiało nudą. No, może nie tak całkiem, bo szykowałam I Komunię Świętą synowi. W którymś momencie na przyjęciu chrzestna popatrzyła na mnie z uwagą ale i lekkim politowaniem, i zapytała: ale nie będziesz już miała więcej kotów? Nie, nie będzie innych kotów. Moje życie się ustabilizowało i wreszcie mogę odetchnąć. Żadnych już kotów! Żadnych kotów?
Zapikał telefon. Sms. Czytam i oczom nie wierzę. Jaki kot, o co chodzi? Kto ma kota? Gorączkowo układam w głowie myśli, jako że było rano, myślałam, że jeszcze coś mi się śni. O ile mi wiadomo, moja mama ma jednego rudego kota, więc o co chodzi z tym białym? Nic z tego nie rozumiałam, po za tym, że kot nie może zostać u mamy. Porwałam transporterek i pobiegłam ranną porą zobaczyć białe cudo.
Ach, co za kot. Kiedyś widziałam go, jak polował na gołębia pod oknami. Z cichym westchnieniem wyraziłam swój zachwyt i wtedy dowiedziałam się, że to chyba czyjś kot. Ma na szyi obróżkę z dzwoneczkiem. Panie karmicielki i jemu dają jedzenie ale kot nie znika tylko ciągle się kręci pod blokiem. Skoro to czyjś kot, to nie będę go łapała, no jakże to.
Mniej więcej tydzień później dostałam tego nieskładnego sms – a i właśnie oglądałam kota.
Kot cudnej urody, o inteligentnym wyrazie pyszczka, z piękną obrączką na ogonie. Przylazł sam. Bezczelnie wlazł do mieszkania, wyżarł wszystko z miski potężnego, rudego maine coona po czym zaczął drzeć ryja. Wyoglądałam biedaka. Chudy niemiłosiernie, brudny że aż strach no i okazał się facetem. Plan już miałam. Biorę kota do weterynarza. Odpchlimy, szczepimy i rozklejamy ogłoszenia o znalezieniu kota. Wcześniej jeszcze wrzuciłam kota do wanny i wyprałam biedaka. Nawet specjalnie nie protestował!
Zdrowy, piękny młody kot. Ciachnięty tu i ówdzie, co wcale nie pozbawiło go męskiego czaru. Kiciu, jaka jest twoja historia?
W tym czasie nie miałam jeszcze zabezpieczonego balkonu. Dlatego niestety koty wychodziły na niego pojedynczo i tylko w mojej, czujnej asyście. Białemu udało się przemknąć na drugiego. Ooo... co to, to nie – czekasz na swoją kolejkę. Chwyciłam kota na ręce i... Jejku, jak się we mnie wczepił! Byłam nie tyle zdrapana, co miałam podziurawiony cały dekolt. Wbił mi pazury na całą ich długość. Co jest? Zwolniłam uścisk i kot opadł na podłogę, po czym jak gdyby nigdy nic zaczął przechadzać się wzdłuż barierki. Gnana chyba właśnie odkrytym masochizmem, ponownie chwyciłam kota i... Kitek jeszcze mocniej się we mnie wbił! Jakaś przyczyna musi być, jednak rozmyślania na ten temat odłożyłam na później.
Po kota nikt się nie zgłaszał. W schronisku, jak usłyszeli, że znalazłam kota to nawet nie wysłuchali, że wcale nie chce go oddać, tylko chciałam zostawić mój nr telefonu... Ciągły sygnał w słuchawce i po rozmowie.
Jakoś trzeba wołać na kota, no bo ileż można na to to wołać „kici, kici”? Fakt, przychodził zawsze ale imię, choćby tymczasowe musi być! No więc jak to to nazwać? Puknij się babo w czółko – właśnie masz imię – pomyślałam. Toto Bieluch dwojga imion okazał się niezwykle przyjacielskim kotem. Tak bardzo, bardzo chciał wkraść się w łaski Fryguni, ale ona bała się natręta. Pliśka prychnęła trzy razy, zamachnęła się łapą i sprała chłopaka po pysku, po czym ostentacyjnie odwróciła się zadem do całego świata.
Minął tydzień i drugi. Po kota nikt się nie zgłosił. Doszłam do wniosku, że skoro zaczął się okres wakacyjny, to ktoś biedaka wyrzucił przez balkon. Piękny i kochany przez kilka miesięcy, nagle stał się kulą u nogi. Najprościej było wyrzucić kota z wysoka, tak aby nie mógł odnaleźć drogi do domu. Przynajmniej mogli zdjąć obróżkę, żeby nie myliła ludzi! Wielokrotnie jeszcze Totuś podrapał mnie, kiedy (wyłącznie na balkonie) brałam go na ręce. Jesienią dopiero zrozumiał, że nikt go już nie będzie nigdzie wyrzucał. Siatka na balkonie już była rozpięta.
Trzy koty... Nie dam rady. Nie mogę mieć trzech kotów. Znajomi rozpuścili wici. Jest dom dla kota! Za pół godziny znajoma podjedzie i zabierze kocura. Hmmm... Na wieś? Gdzie wszystkie koty, to chuligani pełnojajeczni? Wykastrowanego kocura? Zmarnujemy kota!
To było najstraszniejsze pół godziny mojego życia!!! Co zrobić? Nie mogę oddać Totka! Padło na moją ukochaną Frygunię. Temperamentna i pełna godności, nie będzie walczyła o przywództwo, ale nie da sobie w kaszę dmuchać. Zresztą o ile Plisię zaakceptowała a nawet polubiła, o tyle teraz zaszyła się na szafie i ledwo do miski złaziła. Czułam się podle. ZDRAJCZYNI! – kołatało mi w głowie. Kicia oblana moimi łzami pojechała... Jak ja sobie w brodę plułam. Jak okropnie byłam na siebie zła. Jak mogłam oddać Frygulinę?!
Fryga weszła do nowego domu jak do siebie. Psom przy budzie przełaziła (nadal to robi) tuż pod nosem z miną: „i co się wściekasz , i tak mnie nie złapiesz”. Znalazła nawet adoratora! Co wieczór kot z sąsiedztwa przychodził pod okno i darł ryj. Fryga strzygła uszami i wyskakiwała przez okno na deseczkę, która jest specjalnym trapem łączącym piętro z ogrodem. Była szczęśliwa!
Pyszczydło na zdjęciach śmieje się do mnie... A jednak nigdy sobie tego nie wybaczę!
