mieszkam w 40-metrowym mieszkaniu w bloku. Mam dwa dorosłe futerka (Femcia i Koralik) i jedno smarkate (Zosia). Zawsze stanowczo twierdziłam, że dwa ogony to absolutny max. ale jak Zośka się przypałętała, ktoś musiał ją zbrać, bo nie była dziką kotką, tylko oswojoną i wyrzuconą przez pewnego troglodytę. Zabrałam ją do domu tymczasowo, miałam odrobaczyć, zaszczepić na wirusy, ewentualnie wysterylizować i oddać do adopcji. Ale Zosia razem z Koralikiem wycięły mi numer i zakochały się w sobie bez pamięci i rozsądku. W tej sytuacji oddanie Zosi nie wchodzi w rachubę. Kolala (zdrobnienie od Koralika) już raz przeżył rozstanie z poprzednią przyjaciółką, gdy jego poprzednia pani śmiertelnie zachorowała i nie wychodziła ze szpitala. Wtedy skończyło się kilkudniowym pobytem w szpitalu, bo przestał jeść z tęsknoty. Udało się go uratować, ale drugi raz ryzykować nie można. Problem w tym, że docierają do mnie delikatne sygnały na temat mojego ześwirowania.
Czy trzy koty w małym mieszkaniu to już rzeczywiście takie zdziwaczenie? cała trójka i tak zostanie bez dwóch zdań, ale wolałabym wiedzieć.