Po prostu człowieka czasami ogarnia czarna rozpacz.
Na Woli w Warszawie na drzewie na wysokości ok. 8 m nad ziemią siedzial kot. Od 5 dni. Początkowo nikt nie zwracał na niego uwagi, potem juz niedało się nie wiedzieć - nocami kot rozpaczliwie płakał. Ludzie wezwali straż miejską (Warszawa ma tzw. Eko Patrole, wyszkolone i wyposazone do ratowania zwierząt w mieście) - przyjechali i odjechali. Wezwano straz pożarną - przyjechal wóz z drabiną, strażacy smiali się, że ludzie za dużo oglądają filmów amerykańskich. Wezwano policję - spisała personalia ludzi wzywających grożąc wyciągnięciem konsekwencji za nieuzasadnione wezwanie...
Dziś rano kotu juz opadła głowa, nie wydawał żadnych dźwięków. Poruszono niebo i zimię, tylko dzięki znajomościom gdzie trzeba udało się zmobilizowac do działania tych, którzy maja obowiązek działać. Akcję zabezpieczyła karetka ratunkowa "Psiego Losu", w asyście straży miejskiej lekarka weterynarii z Psiego Losu podjechała na wysięgniku (użyczonym po negocjacjach przez Straż Pożarną) na górę i zdjęła kota. Karetka zabrała go do lecznicy. Żył.
Co by było gdyby nie człowiek, który dużo może? Ile umierałby z głodu i pragnienia kot na drzewie w centrum europejskiej stolicy?