HISTORII TIMONA CZĘŚĆ 1: „Mamo! Tato! Mamy kotka!”
(W ramach wprowadzenia zawiera również sporo z mojej własnej historii, jeśli jednak nie interesuje to Was, przejdźcie od razu do drugiego akapitu)
Zwierząt w moim życiu było wiele. Psy, rybki, świnki morskie, oswojone kurczaki, konie, z których każdy miał na imię Karino. Niektóre przez dłuższy, lub krótszy czas mieszkały ze mną i moja rodziną w maleńkim warszawskim mieszkanku, inne były moimi cudownymi przyjaciółmi w podwarszawskim gospodarstwie dziadków. Bardzo rzadko wśród tych zwierząt był kot. W gospodarstwie dziadków, pełnym psów i innych stworzeń, kot taki nie czuł się zwykle dostatecznie adorowany, jedyny i hołubiony, wyprowadzał się więc dosyć szybko do któregoś z sąsiadów. Z jednym wyjątkiem - Bleika, ukochanego kocura mojej babci, którego historia – piękna i smutna – jest doskonałym materiałem na zupełnie inne opowiadanie. Jednak poza wyjątkiem Bleika – moje kontakty z kotami były raczej sporadyczne i niezbyt satysfakcjonujące. Zwierzęta te fascynowały mnie jednak niezmiennie i skrycie marzyłam o przyjacielu w kociej skórze. Podejmowane przeze mnie i moja siostrę próby perswazji na rodzicach rozwiązania zakładającego zamieszkanie z kotem pod jednym dachem nie wywierały jednak oczekiwanego skutku. Możliwe, ze Bleik zostałby tym pierwszym kotem, gdyż nawet mój bardzo sceptyczny Tato uwielbiał to kocisko, ale niestety Bleik zginął tragicznie... Wszyscy płakaliśmy po tym cudownym czarnym kocisku. Tymczasem spełnienie marzenia o posiadaniu kota zostało odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość i ukryte gdzieś głęboko pod stertą małych pragnień i życzeń do dobrej wróżki, uśpione na półce między kolorowymi albumami o kotach.
Marzenie to obudziło się jednak zupełnie nagle, pewnego pięknego lipcowego dnia (a był to siedemnasty lipiec mojego życia) i postanowiło natychmiast się zrealizować!
Tego pamiętnego lipca rodzice postanowili zabrać moją siostrę na dwutygodniową eskapadę, ja natomiast wybrałam pozostanie w domu. Szybko przekonałam się, że mimo ciągłych wizyt znajomych, jest mi samej w domu strasznie nudno i przydałoby mi się towarzystwo. Genialny wydał mi się pomysł przywiezienia sobie od dziadków jednego z psów na te dwa tygodnie. Musiałam jednak podjąć pewne przygotowania, aby zaprosić do siebie swojego ulubionego owczarka. Udałam się więc do pobliskiego sklepu zoologicznego, celem nabycia kagańca. Jak pewnie się domyślacie, kagańca nie kupiłam, a pies nigdy nie przyjechał. Ze sklepu wróciłam z małą karteczką, na której ktoś napisał ogłoszenie... „Oddam kota w dobre ręce…”
Kot do oddania miał już rok, był wykastrowany i mieszkał trzy bloki ode mnie z czteroosobową, bardzo miłą rodziną. Oddawano go z powodu alergii Pana domu, który „akupunkturował” się już i uciekał się do różnych innych „magicznych” sposobów, ale mu nie przeszło. Oczywiście okazało się, że do tych powodów były i „dodatki”, ale nie jest to już po tylu latach istotne. Kilka wizyt u specjalisty można było przewidzieć, gdyby uprzedzono mnie, że kot miał na nie skierowanie, ale czy to teraz ważne? Nie ważne – Timon jest najcudowniejszym kotem świata i gdybym wiedziała o tym wszystkim, jak również że tyle lat będzie obdarowywał mnie swoja kocią miłością – wzięłabym go jeszcze raz!
Kotu szukano już domu od jakiegoś czasu i miał już biedak za sobą kilkudniowy pobyt w domu, który „nie wypalił”, bo „pani nie zdawała sobie chyba sprawy, co to kot”. Ja też tak naprawdę sobie nie zdawałam, ale nie zraziło mnie to zbytnio.
Timona zobaczyłam po raz pierwszy następnego wieczora. To była miłość od pierwszego wejrzenia!!! Ale miłość jednostronna – moja do kota, bo na jego uczucie musiałam sobie mocno zapracować i trwało to kilka kolejnych miesięcy. Idąc tam, nie zakładałam że wezmę kota od razu, miałam go tylko obejrzeć. Ale to była miłość, która żądała natychmiastowego spełnienia!
Tak więc już po piętnastu minutach byłam zakochana po uszy i po dalszych kilkudziesięciu do domu wróciłam z nowym lokatorem! Teraz właśnie nadszedł moment na przyznanie się do tego, czego nikomu nie polecam robić. Dopiero kiedy kot zwiedził dom, umiejscowił w przestrzeni swoja miskę, kuwetę i drapak i zainstalował się bezpiecznie z magnetofonem, ja – o zgrozo!!! – zadzwoniłam do rodziców, aby przedstawić im sytuację!!! Przyjęli to ze stoickim spokojem (od dawna już wiedzieli, ze maja córkę lekko stukniętą, a ponadto temat kota przewijał się jednak od czasu do czasu w naszym domu i „mogli się tego spodziewać”). Tato (jako mężczyzna zdolny do empatii) trochę się zmartwił, że ma kota wykastrowanego, ale przekonał go argument o nie znaczeniu w mieszkaniu. Mama zapowiedziała, że nie ma zamiaru gotować mu specjalnych zupek (to robiła dla naszego poprzedniego psa) i że sama mam dbać o czystość i pełną miskę. Ponadto rodzice przyrzekli nic nie mówić mojej siostrzyczce, która małym dzieckiem jeszcze była, aby miała niespodziankę po powrocie do domu.
Tymczasem Timon zaskakiwał mnie na każdym kroku. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, co to kot! Pierwsze kilka dni dowiadywałam się tylko nocą, bo za dnia kiciuś przebywał głównie za kanapą, albo za wspomnianym magnetofonem. Nocą natomiast pokazał mi, że koty wcale nie są takimi cichymi stworzeniami, za jakie je uważałam! Po kilku dniach postanowił jednak okazać przychylność i pozwalać się miziać w pozycji fotelowo-rozłożonej. Zaczął też podbijać serca moich znajomych, którzy tłumnie przybywali go oglądać. Kiedy już zupełnie się „rozkręcił” zademonstrował także, jak się poluje na ludzkie kostki zza kanapy (co robił zresztą wytrwale mniej-więcej do czwartego roku życia), albo jak wspiąć się po nogawce świeżo upranych dżinsów (dopiero kiedy skończył pięć lat postanowił porzucić to ekstremalne hobby). Powoli nabieraliśmy do siebie nawzajem zaufania i rodziła się między nami ta więź, jaką znają wszyscy tu obecni.
I wreszcie nadszedł dzień powrotu rodziny. Timon akurat leżał rozłożony na kuchennej podłodze, kiedy rodzinka i walizki wtaczali się przez drzwi wejściowe. I w ogólnym rozgardiaszu wcale nie był pierwszym, na co zwróciła uwagę moja siostra. Pierwszą rzeczą był stojący w przedpokoju drapak!
MAMA: Aniu, mamy niespodziankę! W domu jest coś nowego!
ANIA: A co to? (Ania pokazuje na drapak, myśląc, że to ta niespodzianka)
MAMA: No co Aniu? Może stolik?
ANIA: Albo pólka… na telefon… To niespodzianka?
TATO: To chyba dodatek do niespodzianki…
ANIA: Hmmm (Wciąż z przejęciem ogląda drapak)
JA: Aniu, zobacz jaki mamy dywanik w kuchni.
ANIA: … (Zamurowało ją na 10 sekund) KOTEK!!!!!! MAMY KOTKA!!!!!!!
Co się działo potem, to już możecie sobie sami wyobrazić. Nie ma nic piękniejszego, niż radość dziecka!
