Pomysł posiadania kotów został poczęty juz dawno. Ich przyjście do mojego domu bylo zaplanowane. Konkretnej daty nie znałam, ale pojawienie się ich mialo nastapić w drugiej połowie listopada, kiedy juz wszystko będzie przyszykowane.
W październiku przyszedł sms: Jowi, mam kotka dla Ciebie! Kiedy przyjdziesz zobaczyć?
Ale że jak to kotka? Że jak to że już ale że co? Ale to dopiero za dwa tygodnie, ale że jak to że już? No dobrze, to kiedy mam przyjść?
Ula otwiera drzwi, parę metrów dalej łazi po ziemi takie małe coś na takich małych nóżkach i wciąga dużego gila.
Urodziły się cztery w podworku, ta była chora to wzięli. Już jest troche lepiej.
No to jak, chcę?
Chcesz?- Spytał mały kotek wycierając gila w podłogę.
Boże, nie wiem czy chcę, miały być dwa duże za dwa tygodnie, a nie jeden mały już teraz.
Chcesz? – spytał maly kotek i wbił mi pazury w spodnie.
Ja jeszcze może pomyślę, nie? Tyle planuję, to nie wezmę kota tak nagle, hop-siup.
Chcesz? – Spytał mały kotek wysmarkując mi gila na rękę.
Odwiedziłam go potem raz jeszcze.
Mały kotek przyjął inną strategię marketingową.
Pokazał mi jak ślicznie je, ślicznie siusia do kuwetki, ślicznie się bawi i ślicznie daje się głaskać. No w ogóle kotek nówka wypicowany na glanc, zero usterek. Te gile to taki bajer jest, specjalnie, na Zachodzie wszystkie tak mają.
Chcesz?- spytał mały kotek patrząc ślicznymi niewinnymi oczkami.
Wzięłam ją kilka dni później.
Tak do mnie trafiła Wojna.