Wczoraj po pracy przymusowo pojechałam na wieś. Załatwiłam co miałam załatwić i polazłam odreagować na łąkę za chałupą. Po chwili krew się we mnie zagotowała:
- o ty, taka-owaka, to ja tu się dwoję i troję, na twarz już padam, a ty mi tu, na moich oczach taki numer odstawiasz ?!
Bura kotka nie speszona ani trochę kopulowała w najlepsze z biało rudym kocurem

a kilka kroków dalej cztery malce baraszkowały na plączących się łapkach. Rzuciłam się na kochanków i niewiele brakowało bym złapała oboje. Kocur jednak wywinął mi sie i zwiał. Leciałam z wrzeszczącą burą przez łąkę i modliłam się, by wytrzymać kolejne ugryzienie. Wrzuciłam wredote do auta i galopem po maluchy. Wyłapanie ich okazało sie trudniejsze niż myślałam, szczególnie że pochowały się w krzaczorach. W końcu udało się wpakować wszystkie do worka zrobionego naprędce ze swetra i wtedy do mnie dotarło, że najtrudniejsze dopiero przede mną; czekała mnie jeszcze pólłtoragodzinna podróż...
Podsumowując: wredota wycięta w trybie natychmiastowym, dochodzi do siebie.
A to małe piranie:

Pól na pół: dwie dziewczynki i dwóch chłopaków

Mają ok. 4-5 tygodni. Wczoraj startowały do mnie z sykiem i parskaniem, dziś już mnie lubią

Sztuka samodzielnego jedzenia, okupiona moimi pogryzionymi palcami już prawie jest opanowana. Gerberek tak bardzo smakuje, że trzeba je myć całe po każdym posiłku

Na razie mieszkają w pudle, obie klatki mam już zajęte ale może dobre ciocie coś wymyślą
