Czasem wszystko zacznie się od tego, że Twój ukochany kot zachoruje i zaczniesz szukać w Internecie informacji. Trafisz na pewne forum. I nagle jakby się coś stało z oczyma, jakby ktoś odczarował z nich mgłę osiadłą przez lata. Gdziekolwiek się nie ruszysz, widzisz koty. Biedne, niczyje koty. Bez dachu nad głową i własnej miski. Koty marznące, głodne, krzywdzone. I nagle okaże się, że takie koty są też na Twoim podwórku, pod drzwiami niemalże. Zapłaczesz głośno i płacząc podwiniesz rękawy, by robić tyle, ile robić możesz. Zarobić na karmę, już nie tylko dla swojego pieszczocha ale dla tych pieszczochów, które nikogo nie mają prócz Ciebie, które przychodzą na dźwięk Twojego głosu, i choć są głodne, to nie rzucą się jeść, one tak bardzo chcą, żebyś je trochę poprzytulała, i jedzą patrząc czy jeszcze jesteś, bo jak sobie idziesz, to nie, one właściwie mogą poczekać z jedzeniem, wolą pobiec za Tobą by choć jeszcze chwilkę zatrzymać Twój wzrok, byś musnęła ręka raz jeszcze…
W moim przypadku koty były dwa – Gajusz i jego mama Merigold. Gajusz znalazł dom dzięki eve69. Merigold została. Nie pracuję – jestem studentką. Odkładając złotówkę do złotówki zbierałam na jej sterylkę. I tak zastała nas zima. A dziś stwierdziłam, że nie wiem już ile kotów karmię. Widziałam kilka razy dwie tri, jedną łudząco podobną do Scarlett… Widywałam starego, zabiedzonego kocura… Kiedy nastały prawdziwe mrozy przestał przychodzić… Więc niezależnie od tego, ile by ich nie było, robię za mało. Nigdy nie zdążę zrobić tyle, by pomóc wszystkim kotom bez domu. Lub tym co dom straciły. Dziś, daleko od miejsca gdzie mieszkam, przyszła do mnie kotka. Każdy kto był u eve69 zna Baszę. Łapka tej kotki jeszcze nie wygląda jak łapka Baszy. Jeszcze… Podobno kotka pojawiła się kilka miesięcy temu, wyrzucona przez kogoś, łasząca się do wszystkich, od wszystkich dostająca jedzenie. Od wszystkich, poza tą jedną osobą, która rzuciła jej pod nogi fajerwerki.
Myślę, jak wiele rzeczy mogło potoczyć się w moim życiu inaczej. Mogłabym iść na licencjat, nie na magisterkę. Już być samodzielna. Mieszkać sama. Sama z kotami, o których liczbie ja decyduje a nie moi rodzice. Nie jest tak. Nie cofnę jutra, nie zmienię dzisiaj… Kotka została, a ja zalewając się łzami, wróciłam do domu.
Jak bardzo ciężko by mi nie było na sercu i na myśli, tutaj czekały na mnie istotki, które mi ufają, że wyjdę do nich z miską. Merigold pojawiała się ostatnio a to z jakimś kotem, calutkim burym, bez plamki białego, a to z totalnym rudzielcem… Goście robili 10 kroków w tył na każdy mój krok do nich. Rudzielec dziś nie wytrzymał. Przyszedł blisko, bliziutko. Najpierw niepewnie, a potem wtulił się we mnie cała powierzchnią swojego skołtunionego ciałka. Nie dalej niż pół godziny temu siedziałam na śniegu, tuląc go mocno, rycząc w niebogłosy, a Meri łasiła się o moją rękę. Rudzielec jest duży. Ma ogromną głowę i jest piękny. Płaczę znowu, bo gdy szłam do domu, one szły za mną, a ja kątem oka, przez płot, dostrzegłam jeszcze jedno rude futro.