Odwiedzajcie nas, zaglądajcie, zagadujcie. Każdego oczekujemy niecierpliwie, każdego witamy serdecznie, by podzielić się naszym życiem codziennym. Bez Was to życie byłoby dużo trudniejsze do zniesienia.
Wpadajcie, kiedy tylko chcecie!
Poprzednie części naszego wątku:
Kardamon i przyjaciele cz.1
Kardamon i przyjaciele cz.2
Banerki dla hanelkowa
- Kod: Zaznacz cały
[url=http://tiny.pl/h379q][img]http://i.imgur.com/CyF1frF.gif[/img][/url]
- Kod: Zaznacz cały
[url=http://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=1&t=152884&start=450][img]http://tinyurl.com/nul9c6j[/img][/url]
- Kod: Zaznacz cały
[url=http://tiny.pl/h3vlg][IMG]http://i.imgur.com/pDUWqX0.gif[/IMG][/url]
Specjalnie dla alab108 postanowiłam policzyć nas
W tej chwili jest nas dziesięcioro kocich rezydentów, troje tymczasów, pies i ja
Na początku był Kot. Choć nie do końca. Najpierw były chomiki, skoczki pustynne, szczury. Był królik - biały chłopczyk w czarne łatki. Miał na imię Elżbietka... Była suńka Sara, miała padaczkę i nowotwór...
Mój nick pochodzi od imienia jednej z chomiczek, słodkiej, kochanej, rudej i kosmatej dziewczynki. Starsza córka nazwała ją Hanelka.
Jednak na początku kociej historii był Kot.
Przyszedł, żeby obrócić mnie o 180 stopni. Przed nim uważałam, że koty są mało kontaktowe i egocentryczne. Córka przyniosła go z podwórka od koleżanki, której pod balkonem dzika kotka urodziła kocięta. Moja pierwsza, największa miłość. Nauczył mnie szacunku, bliskości, która nie jest ostentacyjna. Nie ma dnia, żebym o nim nie myślała. Nie ma dnia, żebym za nim nie tęskniła. Nie ma dnia, żebym za nim nie płakała...
Odszedł 13 grudnia 2011 roku. Wczoraj...
Po roku przybył pies. Soser. Facet po przejściach. Zdemolował nam mieszkanie do fundamentów. Ma teraz 10,5 lat, padaczkę, cukrzycę i jest niewidomy. Codziennie katuję go lekami, zastrzykami, pomiarami cukru. Znosi to wszystko z anielską cierpliwością. Sam przychodzi na męki, kładzie mi głowę na kolanach z bezgraniczną ufnością. Czasem płacze, gdy go dręczę. Kocham go coraz bardziej, choć wydaje się to już niemożliwe. Jest kocioprzyjacielem. Nie lubi psów. Boi się ich.
Osiem lat temu, w lipcu przyjechała malutka tri z łódzkiego schroniska. Isla. U nas została Wiewiórką, bo potrafiła zbiegać po ścianie głową w dół. Najlepsza przyjaciółka Sosera. Jedyna na świecie najprawdziwsza królewna. Bohatersko dwa razy oddawała krew, żeby ratować chorego na pp Piotrusia. Spokojna, łagodna, delikatna. Bardzo wrażliwa i nieśmiała. Uwielbia pieszczoty i drapanie za uszkiem.
W tym samym roku 22 października 2005, pojawili się Kastor i Maniek. Chłopaki z Cichego Kąta. To były adopcje ratunkowe.
Kastor mieszkał wcześniej ze swoim kocim kolegą, też krówkiem, w Krakowie ze starszym panem. Pan rozchorował się, zabrano go do szpitala, z którego już nie wrócił. O kotach nikt nie pomyślał. Kiedy po dwóch tygodniach interwencyjnie otwarto mieszkanie starszego pana, pod drzwiami leżały dwa konające koty. W Cichym Kacie o koty się dbało. Ale Kastor zupełnie nie potrafił się tam znaleźć. Całe dnie spędzał w pudełku schowany pod kocykiem. Marniał coraz bardziej i zaczął chorować. Na oku pojawił się wrzód, który bardzo długo nie chciał się wyleczyć. Kot poddawał się pomału.
Kiedy otworzyłam drzwiczki transportera, jak już przyjechał do nas, wystawił najpierw łebek, rozejrzał się uważnie. Spojrzał na mnie. Wybiegł, rzucił mi się na szyję z okrzykiem: Jesteś! Nareszcie! i tak już mu zostało. Kiedy do mnie trafił, po pierwszych chwilach szczęścia i spokoju rozchorował się bardzo poważnie na nerki. Myślałam, że mnie znienawidzi za te długie miesiące kroplówek, tabletek, badań kontrolnych... Jednak nic się nie zmieniło. Kastor to taki „najmójszy”. W domu nie odstępuje mnie na krok. Nauczyłam się dreptać po kuchni drobnym posuwistym kroczkiem, bo jest prawie pewne, że tuż obok leży Kastor kołami do góry i prezentuje swój gotów do głaskania brzusio z całuśną łatką. Straszny jest z niego gaduła. Jak chce mi zrobić wielką przyjemność, mówi: mama
Nie potrafię już zasnąć bez niego. Jeśli przegapi moment, kiedy się kładę, wstaję i przynoszę go sobie do łóżka. W azylu był określony mianem seniora. Może mieć osiemnaście lat. Moja mała, kochana pierdółka.
Jego kolega był bardziej otwarty i towarzyski. Bardzo szybko znalazł dom. Mieszka w Krakowie. Z jego opiekunką jesteśmy w kontakcie.
Maniek po otwarciu transportera wyszedł, rzucił w kąt swój podróżny tobołek, rozejrzał się z zaciekawieniem. Sprawdził miękkość wszystkich obecnych w domu kolan. Przebiegł się górą po regałach. Obniuchał wszystkie kątki. Powiedział: Spoko, daje radę i poszedł szukać misek.
Maniek ma przewlekłe, nawracające zapalenie jelit. Bardzo wtedy cierpi. Jakiś czas temu już prawie żegnaliśmy się we łzach. Z pięciokilowego puchatka zostało dwa i pół kilo wyleniałego nieszczęścia. Zawieszał się nad miską i nie był w stanie jeść. Bardzo cierpiał. Karmiłam go strzykawką. Odżył. Ma nawroty, ale panujemy nad tym. Trochę psują mu się nereczki, ale ma już pewnie ze trzynaście lat
Maniek. Łobuz, Łajdak i Drań.
Mała, drobna (chociaż nie przy Kocidzie ) czarnulka. Diabełek.
Pierwsza, którą złapałam na osiedlu na sterylkę. Miała dodatni test na białaczkę. Jednak dwa kolejne, zrobione w kilkumiesięcznych odstępach wyszły już ujemne. Została u mnie i bardzo to sobie chwali. Zupełnie nie ciągnie jej na zewnątrz. Kocha inne koty, lubi psa. Ode mnie stroni. Chociaż bez paniki. Czasem porwie mi z ręki jakiś przysmak lub odważnie wsadzi nos w mój talerz. Jednak mam wrażenie, ze gdyby mnie nie było, nie rozpaczałaby. Udaje mi się ją pogłaskać tylko wtedy, kiedy zaskoczę ją śpiącą. Cała wtedy sztywnieje i czeka, aż będzie mogła zwiać. Nie gryzie i nie drapie. Jest bardzo łagodna i delikatna. Ma piękne, czarne z czekoladowym pobłyskiem i rudawymi światełkami futerko. Mięciutkie i gładkie jak jedwab. Mało głaskane, jak mówi moja młodsza córka. Diabełek nie umie miauczeć. Popiskuje tylko cicho, jak mała myszka.
W kwietniu 2009 roku rodzina powiększyła się o Bodzia z tego wątku Bodzio jest niezwykłym, cudownym kotem. Jest ślepeczkiem. W dramatycznych okolicznościach stracił łapkę. Ktoś podły mu ją zmiażdżył, wrzucił kota do kartonu, a karton schował pod werandą. Kiedy go znaleziono, był już w agonii. Jest twardzielem nad twardziele. Kotem niezniszczalnym, pełnym tak niezwykłej radości życia i pogody ducha, że zamartwiać się czymkolwiek, kiedy ma się zaszczyt go znać, jest grubym nietaktem
Wkrótce o Kocidę z tego wątku
Kocida mieszkała razem z Bodziem, Chajką i innymi kotami na działkach pod Hutą Warszawa. Opiekowała się nimi pani Ada, cudowna, skromna osoba. I koty, i ich opiekunka przeszkadzały okolicznym „mieszkańcom”. Któregoś dnia jeden z nich próbował zabić Kocidę kosą. Był zbyt pijany i nie trafił. Odciął jej „tylko” ogon. Ciężko ranną kotkę rzucił na stertę śmieci i przykrył uschniętymi liśćmi. Przez kilka dni pani Ada szukała swojej ukochanej koteczki. Kiedy ją znalazła, koteczka była już w bardzo ciężkim stanie. Pani Adzie, mimo ciężkich warunków w jakich żyła, udało się Kocidkę uratować. Opiekuję się nią teraz i staram bardzo, żeby pani Ada była spokojna o swoje Skarby.
Kocida jest bardzo chora. Ma nieoperowalne guzy w uszkach, są już zmiany w podniebieniu.
Ma też usunięte obie listwy mleczne. Podobnie jak Mańkowi, jej też psują się nerki.
Razem z Kocidą przywędrował Kardamon. Jedyna na świecie Ruda Pokraka. Najlepszy i niezastąpiony pomagacz w kuchni. Miał być tymczasem. I nawet był. Przez jakiś czas. Cieszę się, że już nie jest
W 2010 roku dołączyła jeszcze Chajka, z tego wątku i w ten sposób zakończyły się poszukiwania domów dla kotów pani Ady.
Chajka ma alergię pokarmową. Wraz z jej przybyciem skończył się wszystkim stały dostęp do suchej karmy, bo Chaja może jeść tylko hipoalergiczną. Znienawidzili mnie wszyscy za taką podłość, co wyrazili ciągłym i serdecznym zalewaniem całego mieszkania. W tej chwili Chajeczka jest w całkiem dobrej formie. Ma przepiękne, gładkie futerko i żadnych ran. Jak tylko zaczynają się zmiany na skórze, pędzimy do weta. Dawniej pani doktor wyznaczała Chajce termin, którego mała przestrzegała z aptekarską dokładnością. Teraz Chajutek sama decyduje, kiedy należy iść na wizytę. Terminy są co najmniej trzymiesięczne. Raz udało się nawet wytrzymać pół roku, ale potem naznosiłam tymczasów i skończyła się chajczyna cierpliwość i odporność. Wizyty u weta zagęściły się.
Któregoś dnia kliknęłam w banerek i trafiłam nosem w te zdjęcia:
i wpadłam. Wiem, że nie powinnam, ale stało się. Wymiękłam. Utonęłam w tych zezolkowatych ślepkach. Ani jednego ziomba nie było w pysiu. I ten zezol. Rozbrajający. Powalający. Sprawiał, że wszystko w człowieku miękło. Klara zamieszkała z nami. Była na dt u mar9. Udało mi się przekonać Marysię, żeby powierzyła mi opiekę nad Zezolkiem. Przyjechała do mnie 16 listopada 2010. Moja kochana Stara Klara. Mieszkałyśmy razem do 29 stycznia 2012. Klarunię zabrała pnn. Serce pęka mi do tej pory. Nie było mnie przy niej. Pojechała do lecznicy. Miała mieć zakładaną sondę, żebym mogła karmić ją dojelitowo. Nie dało już rady. Wetka podała jej środek przeciwbólowy i pozwoliła samej wybrać moment odejścia. Ostatnich dwoje dzieci Klarusi odeszło jeszcze przed nią. FIP. Miały swoje kochające domki. Kocham ją. Zawsze będę
Znalazłam na miau apel dorcia44 o ratunek dla koteczki z meliny
Zabrałam ja do domu 9 lutego 2011 roku. Była bardzo, bardzo chora. Nerki… Dzięki Waszej pomocy mogłam o nią walczyć. Przegrałam
Ciągle widzę, jak idzie sobie przez pokój, z minką niezależną, dumnie zadartym złamanym ogonkiem, z godnością zarzucając przetrąconym tyłeczkiem.
Maleńki, Wielki Ktoś.
Lubiła leżeć na stole. Położyłam jej tam ulubioną podusię. Któregoś z ostatnich dni Maniek zajął jej miejsce. Wskoczyła na stół i zaczęła układać się obok poduchy. Maniek spojrzał na nią i zsunął się na stół, tylko głowę oparł na posłanku i Kasia mogła ułożyć się tak, jak lubi. Przez wiele dni potem kładł się w ten sposób - opierał tylko głowę na brzegu poduszki. W końcu wyniosłam ją na balkon, żeby nie zwariować.
Odeszła 6 sierpnia 2011. Mój maleńki pisklaczek. Tygrysiczka
Takie coś trafiło do mnie na tymczas od rozmnażaczki z Bielan. Był wrzesień 2011. Chudziutkie, że prawie nic nie waży, ledwie 3 kilo. Ma na imię Wojtuś. Zasiedział się. Został. Cudownie poznajdował swoje miejsca i swoich przyjaciół. Potrzebował czasu, żeby zrozumieć, że jedzenie można pobierać z własnej miseczki i że w ogóle istnieje coś takiego. Rozmnażaczka „kochała kotki”. Z trzech zrobiła sobie ponad pięćdziesiąt. Nie miały miseczek. Nie miały też kuwet. Pani kładła gazety na podłodze. Kiedy już przemiękły, kładła na nie następną warstwę. Wojtuś śmierdział tak potwornie, że nie dało się podejść do niego.
Burej serii ciąg dalszy… Pod koniec października 2011 spadło mi wprost do serca coś takiego
Z Korabiewic.
Wróciła Kasia... W innym futerku... Małe bure, nastroszone chucherko.
Świerzb w uszach aż kipiał. Kichała, łzy leciały, zapalenie spojówek, nadżerki na języku.
W ciągu miesiąca miała sterylkę (początki ropomacicza, prawdopodobnie obumarłą ciążę, którą organizm zaabsorbował). Sanację jamy ustnej. Stan w pyszczku był taki, że wetka nie mogła uwierzyć, że to w ogóle możliwe i że kotka jest przy tym taka pogodna. Zostały usunięte wszystkie ząbki. Nie było wyjścia. Usunięcie listwy mlecznej – miała paskudne, galaretowate guzki. Niedawno trzeba było usunąć drugą listwę mleczną. Przyplątała się cukrzyca. W ciągu roku mała podwoiła wagę. Nie je dużo. Teraz jak pilnuję jej diety, widzę, że je za mało. Ma kompletnie walnięty metabolizm. Jest z nami od półtora roku i mam nadzieję, że zamierza zostać jeszcze bardzo, bardzo długo. Jak tylko do mnie przyszła wybrała sobie do zabawy egipską myszkę z bardzo długim ogonkiem. Spała przytulona do niej, tarmosiła ją, polowała na nią, nosiła w pyszczku, wydając z siebie niesamowite dźwięki. Z myszki został już strzęp. Kupowałam jej takie same. Ale nawet na nie spojrzała. Tylka ta jedna jest własna i prawdziwa.
Barbarka. Brzydki Bury Kot
Pelasię wyhaczyłam z lecznicy przy okazji małej zadymy związanej z moim tymczasikiem Leonkiem. Siedziała tam w klatce już od kilku miesięcy. Wydano mi ją jako zdrową tylko smutną. Jak tylko zobaczyłam jej zdjęcie, krzyknęłam z przerażenia. Zdrowe koty tak nie wyglądają. Nawet bardzo smutne…
Cztery miesiące walczyłam o nią. Walka z wiatrakami – nerki. Jej życie było takie trudne. Do samego końca. Los nie miał nad nią litości… Odeszła 5 sierpnia 2012. Dzień przed rocznicą śmierci Kasi.
Ludwiczek. Zawsze z przodu. Dzielnie odstrasza zło spojrzeniem. Franuś bezpiecznie „ukryty” za bratem... Dwa małe chucherka. Ledwie trzymające się na łapkach. Ledwo trzymające się życia. Z lejącą się biegunką. Ich stan nie przeszkodził wetowi wykastrować te ledwie żywe drobiny. Ludwiczek był troszkę silniejszy. Stawał zawsze tuż przed bratem, jakby chronił go własnym ciałkiem przed całym złem tego świata. Kiedy Franek zaczął wychodzić na prostą, Ludwiczek zaczął znikać. Aż odszedł.
Był taki malutki. Ważył ledwie kilogram.
Nie miał nawet swojego domu. Nie zdążył nawet wyjść z klatki, bo ciągle coś się działo.
Dzień wcześniej przyniosłam choinkę. Nawet jej nie zobaczył.
Byłam przy nim. Siedzieliśmy sobie razem z godzinkę, zanim pani wet skończyła przyjmować pacjentów. Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczyskami. Tulił się do mnie i mruczał. Mrukiem wielkim, jak cały świat. Gładził mnie łapkami po twarzy, czesał mi włosy, rozdawał buziaczki.
A potem odszedł.
Miał w łapce wenflon. Bardzo mu to przeszkadzało. Aż odrzucało łapeczkę na plecki. Chciałam mu go wyjąć, ale nie byłam w stanie wystękać prośby o to. Nie byłoby żadnego problemu, ale nie byłam w stanie wydobyć głosu z siebie. Sterczy mi ten wenflon w głowie jak niebieski gwóźdź.
Nie zdążyłam mu powiedzieć, że nie był tymczasem, tylko prawdziwym domowym kotem. Mam nadzieję, że czuł to. Odchodząc czuł, że jest czyjś.
Tak krótkie życie, wypełnione tylko cierpieniem. Tak okrutnie niesprawiedliwe.
Nie mogę się pozbierać po tym maleńkim bohaterskim skarbie. Nie potrafię pogodzić się z tym wszystkim.
Odszedł rok i dwa dni po Kocie. 15 grudnia. Wiem, że Kot czekał na niego. Objął go łapką i przeprowadził przez tęczę.
Mam nadzieję, że wrócą kiedyś po mnie. Wszyscy