Wczoraj zlitowałam się nad chłopakiem i wypuściłam go z salonu.

Ale to był głupi pomysł!

sama na siebie byłam zła. Kiciuś zniknął, po prostu rozpłynął się. Zajrzał do mnie na górę, skontrolował posty a potem... pełna dematerializacja.
Wieczorem liczyłam na to, że zaszył się gdzieś na górze i odsypia, ale rano, kiedy nie zgłosił się na śniadanie, zaczęłam się niepokoić. Nic tylko skorzystał z otwartych drzwi i ruszył "na Zalesie"
Na szczęście dziś byłam od rana w domu więc kontrolowałam otoczenie, szczególnie okna. I rzeczywiście, Mario pojawił się na parapecie za oknem ale zanim je otworzyłam dał nogę. Ooo, niedobrze.

Facet na dworze, jest zimno i jeszcze nie ma zamiaru przyjść. Zostawiłam uchylone drzwi... nic. Zostawiłam uchylone okno w kuchni... nic, ale przyuważyłam go w drewutni.
Poszłam do miejsca gdzie znikał pod drewnem i zaczęłam do niego przemawiać czule choć zła byłam jak sto nieszczęść

I udało się. Kiciuś wyszedł, przyszedł na mizianki... a ja wtedy go CAP!! pod pachę i z powrotem do salonu. Koniec wolności kochany!

Mam dość innych problemów.
Na pociechę dostał ciepłe mleko i z zapałem zabrał się za twarożek, który Pusi i jej córkom został ze śniadania.

Wszystko się dobrze skończyło, tylko mi przeleciało pół dnia

za karę.