Smętnie, nudno i pochmurno
No to mamy koniec lata. Czas na podsumowania. Po pierwsze lato zaczynaliśmy z 12 kotami i z paskudnie wyżartym przez domestos parkietem. Kończymy z parkietem przykrytym gustowną podłogą w kolorze olchy, 12 kotami z czego jeden właśnie siedzi mi na głowie. Ma na imię Gofer – chwilowo, bo przed dwoma dniami był jeszcze Wojtkiem. Zakończyliśmy sezon balkonowy, dwa z naszych kotów znalazły bardzo dobre domki, trzeci kot właśnie siedzi na wczasach u Marcjanny.
To tyle, a teraz będzie smętnie, nudno i pochmurno. Za oknem bo u nas smętnie być nie może. Od kilku dni mam sezon na nie bycie przy kompie, który zazwyczaj kończy się wykonywaniem na gwałt wszystkich czynności około kocich i typowo domowych i siedzeniem przy kompie w zupełnej niemocy. Ktoś mi ukradł wenę. Ten ktoś właśnie mi siedzi na głowie. Umytej. I rozsiewa grzybicę. Ten ktoś wtrąca się do mojej prywatnej korespondencji, redaguje mi teksty, myje ręce w herbacie i generalnie sprawia, że czynności, które do tej pory zajmowały mi 5 minut wydłużają się do 25. Tak więc postanawiam pisać kocie ogłoszenia i inne takie w drodze do pracy. Niemożliwe. Przecież gdzieś musze odsypiać nocne szaleństwa trójki rozwydrzonych kociąt, które nagle zaczęły sypiać w naszym pokoju. No tak, po eksmisji z własnej sypialni, która to miała miejsce jakieś półtora roku temu i przystosowaniem jej do miejsca kociego izolowania nowoprzybyłych bohaterów o śnie możemy sobie pomarzyć. Ja oczywiście twardziel jestem i się nie przyznaję, że ledwo zipię, ze 10 przestawionych na nocny tryb czuwania kotów robiących sobie z mojego brzucha trampolinę to za dużo.
No więc po kilku dniach odsypiania w autobusie stwierdzam, ze nie mam ani kawałka miejsca we własnym domu, w którym mogę się choć na chwilę skupić. Ani kawałka.
Wczoraj zostaję oddelegowana z pracy jako nadworny kierowca celem odwiezienia kolegi na zajęcia. Wsiadam więc w białe pikaczento i mknę do Pabianic. Pikaczento to model felerny małego samochodziku, który ma wieczny problem ze wtryskiem, więc czasem zdarza mu się zgasnąć na środku skrzyżowania. Oczywiście nie zawsze. Jednak mnie gaśnie właśnie w tym momencie kiedy wysadzam mojego kolegę i pędzę powrotem do firmy. Co robić? Spokojnie próbuję diabła odpalić – nic. Po 15 minutach błyskania wszystkimi światłami jak choinka w końcu ruszam i stwierdzam wszem i wobec, ze nie jestem w stanie osiągnąć większej prędkości niż 30 na godzinę. Ciut mi zejdzie w takim razie. Ale twardam jest więc jadę dzwoniąc jednocześnie do bosa mojego celem uzyskania informacji co dalej. Mam jechać, więc jadę. Alarmuję tylko od czasu do czasu, że pali mi się ten cholerny wtrysk i mam brak mocy totalny. Jechać. Jadę. Ale auto się popsuje bardziej. Jechać. Dobra. Po 500 metrach zaczyna mi się coś palić. Nie mam gaśnicy, mam nerwy za to, w perspektywie samozapalenie się samochodu, spłonięcie w środku, osierocenie 12 kotów+1 u Marcjanny i 1 u Matahari. Postanawiam nie ryzykować. Parkuję z gracją na przystanku autobusowym ku osłupieniu stojących tam pasażerów. Dzwonię. Przedstawiam swój punkt widzenia, odmawiam składania zeznań i upieram się przy sholowaniu. Mam przed sobą 2 godziny nic nie robienia na przystanku autobusowym. Wpadam więc na genialny pomysł pisania ogłoszenia o Lilce. Wyjmuję więc firmowy kajet, firmowy długopis i zaczynam pisać. Ku osłupieniu stojących na przystanku ludzi. No tak, siedzi baba w aucie, zapalić nie umie, więc co robi? Pisze pamiętnik
Po 2 godzinach zostałam holowana z uśmiechem na twarzy i z wkurzonym do granic możliwości szefem i z ogłoszeniem Liliany