Pierwszy dzień urlopu
W końcu mam urlop, czekałam na niego cały rok, teraz dopiero sobie wypocznę. Znaczy nie wypocznę, ale ponadrabiam wszelkie zaległości. W tym kocie. Weekend do urlopu się nie wlicza więc przez ostatnie dwa dni nie czuję jeszcze urlopu, ale dziś, drodzy Państwo, w końcu nadszedł dzień najmilszy. Ponieważ od jakiegoś czasu zamierzamy zmienić nasze osikane przez Lukrecję podłogi, więc dziś przy pomocy maminej karty kredytowej mamy zamiar nasze marzenia urzeczywistnić. Jedziemy więc do Komfortu, ścinamy trochę drogę omijając korki tych naiwnych, którzy się spieszą do pracy. My się nie spieszymy, ale szkoda nam czasu więc jedziemy przez parking przed marketem. Uśmiechy od ucha do ucha, kartki z wymiarami, piękni, wyszykowani jedziemy po nowe podłogi. Daleko jednak nie zajedziemy, bo właśnie uderzam w bok samochodu z którym się mijam na za ciasnym zakręcie. Łuup i po pierwszym dniu urlopu. Łamie mi się zderzak, błotnik mam wgnieciony, maska mi się trochę wygina. Zjeżdżam, nie panikuję, bo nie widzę tychże obrażeń mojej pięknej micry. Wysiadam, czekam na babę, którą skasowałam, w tym czasie oceniam straty. Trochę mi się uginają nogi. Spoglądam na baby auto, zanim baba wysiada i nogi mam zgięte jeszcze bardziej (dobrze, że nie noszę spódnicy). No i zaczyna się. Baba krzyczy, ja nie, bo moja wina ewidentnie, miałam zaćmienie umysłu, nie wiem sama co. Przyznaję się do winy i próbuję załagodzić sytuację, która jest nie do załagodzenia. Akurat nie mam wolnych 2 tysięcy więc piszemy oświadczenie. Nogi mam zgięte cały czas. Umawiamy się z babą za dwie godziny u naszego mechanika i jedziemy na spotkanie z moją mamą. Mnie się już nie chce nic. Puszcza mi wszystko i wyję. Dzwonię do naszego kociego experta od spraw ubezpieczeń, dowiaduję się strasznych rzeczy, ale się nie poddaję, w końcu mam urlop, mam mieć remont, nic tego zmienić nie może.
Jedziemy więc kupować podłogi. Ponieważ mam kota, który uwielbia sikać poza kuwetą stan mojego parkietu jest, delikatnie mówiąc – nieświeży. Oczywiście bardzo lubię drewno, ale w moim przypadku odnowa mojej pięknej 20-letniej podłogi jest niemożliwa, ze względu na przekichaną Lukrecję. Decydujemy się więc, dla dobra ogółu na przepiękna wykładzinę elastyczną, czyli swojsko i prosto z mostu waląc PCV. Kupujemy podłogi narażając się na obniżone o ratę wynagrodzenie przez najbliższy rok. Nie powiem, ze jestem szczęśliwa, cały czas myślę o konsekwencjach rozbicia mojego ślicznego auta, Za cholerę nie mogę przestać.
Po zakupach pędzimy prosto do baby poszkodowanej, dzwoniła do mnie już kilka razy, a nazwa na wyświetlaczu nie daje mi zapomnieć o porannym zajściu – „wypadek” dzwoni… wrr. Na miejscu okazuje się, że wszystkim opadły już emocje, więc na spokojnie spisujemy nowe oświadczenie, wypisując wszystkie szczegóły o których wcześniej zapomnieliśmy. Okazuje się, że pani ma chorą mamę, której dożycia potrzeba koncentratora tlenu. Ja jako, że pracuję u lekarza, wykonuję szybki telefon do pracy (w pierwszy dzień urlopu!) i bardzo skrótowo (mam mało na koncie!) wyjaśniam, ze miałam wypadek, że potrzebuję załatwić dla pani koncentrator tlenu i że już, w tej chwili. Oczywiście, jak to zwykle bywa z mężczyznami zostaję źle zrozumiana i już za chwilę wszyscy są święcie przekonani, ze prawie uśmierciłam człowieka – faceci w ogóle nie potrafią logicznie myśleć, niczego nie rozumieją i potrzeba naprawdę z 10 minut żeby im cokolwiek wyjaśnić, najprostszego. Przecież wiadomo było od razu o co mi chodziło. Wściekam się więc , odbieram jeszcze kilka telefonów, w których tłumaczę, ze mam TYLKO skasowany błotnik i zderzak, a pani ma TYLKO skasowane drzwi i odkładam słuchawkę bo pada mi bateria.
Następne dni pseudo-urlopu
Jedno jest pewne, kiedy normalny człowiek ma urlop, to odpoczywa, my zapewne do normalnych zaliczyć się nie możemy, więc kładziemy wykładziny całym mieszkaniu. Przecież to wszystko się zrobi samo, raz, raz. Samo się nie robi. Zaczynamy więc we wtorek święcie przekonani, że spokojnie zejdzie nam na to dwa, góra trzy dni. Tyramy od rana do nocy, mijają trzy dni – jesteśmy w polu. Pracujemy ciężej niż gdybyśmy urlopu nie posiadali. Mamy skrajnie zaniedbane koty – wiadomo, nie podajemy im śniadania o godzinie szóstej rano, sami też jesteśmy skrajnie zaniedbywani, przez siebie i przez kociastych, skrajnie obrażonych na skrajnie patologiczny urlop. Nienawidzę urlopu po 4 dniu kładzenia podłóg. Najchętniej poszłabym do pracy. Pracę kończę o godzinie 15, urlop kończę o godzinie 23 – nie mam siły na taki urlop, ratunku!
W szóstym dniu urlopu w końcu wychodzi słońce, znaczy generalnie jest pochmurno, ale w końcu mogę poodkurzać i karmię koty o ludzkiej porze! Ku radości ogółu! Sprzątam więc, wyciągam koty z poprzestawianych szafek, dosuwam, przysuwam, przesuwam, widzę koniec! Koniec widzę!
Widzę też zasikany róg wykładziny, szybko ścieram, co by mojemu współtwórcy Sajgonu pod nazwą urlopowa wymiana podłóg nie stanęło serce i nie opadły ręce, bo jeszcze będę go potrzebować do wykończenia całego tego przedsięwzięcia.
Podsumowując – przez tydzień udało mi się coś zniszczyć i coś naprawić, nie udało mi się odpocząć, udało mi się na tyle wkurzyć moje własne koty, że teraz zapewne uważają, ze urlop jest najgorszą możliwą rzeczą, która może im się przytrafić (ten dwunożny urlop oczywiście). Jednak nie było tak źle, ale nie powtórzę tego w przyszłym roku. Howk.
no nie, i gdzie teraz zjemy kolację?
muszę tu wszystko sam nadzorować
hehe, zaraz zabiorę Ci śrubkę
człowieku, przestań wiercić, ja tu śpię!
istny sajgon, jak widać tylko ja dostaję gęsiej skórki, niektórzy sobie po prostu śpią
albo się obijają...