Post, który właśnie piszę jest chyba pierwszym, jaki zamieściłam na jakimkolwiek forum. Piszę do WAS, trochę otumaniona, nadal oszołomiona, ale przede wszystkim pełna obaw, czy ktokolwiek będzie w stanie przeczytać to, co od 3 tyg. ‘wykrzykuję’ każdego dnia w cichości serca. Wykrzykuję w duchu, niezrozumiana i oceniana przez otoczenie, które mój ból widzi, ale nie rozumie, często szydzi lub kpi, albo po prostu nie umie pomóc.
W sobotę, 03.12 odszedł ode mnie mój jedyny i najwierniejszy Przyjaciel. Zamarłam z rękoma nad klawiaturą, pisząc poprzednie zdanie, ponieważ bardzo trudno przychodzi mi wymawiania, czy jak widać pisanie Jego imienia.
Od kiedy tylko sięgam pamięcią, od pierwszych beztroskich lat szczęśliwego dzieciństwa w mojej duszy zawsze wybrzmiewało słowo Kot. Pierwszy pamiętnik, cały zapisany był niezgrabnie, acz pieczołowicie skrytymi przed światem proklamacjami takimi jak „Kocham Koty!!” czy „Koty są NajFspanialsze!!!”. Pierwsze książki, to obok Przygód Kota Filemona i Szkolnych Przygód Pimpusia Sadełko (które czytała mi zmarła Babcia (Pimpusia znała na pamięć)- ona też uwielbiała Koty, a mnie zwykła nazywać jej małą Kociczką) albumy poświęcone tym magicznym istotkom, poradniki pielęgnacyjne, przeglądy ras i wszystko w kociej tematyce co tylko wpadło w moje małe rączki.
W późniejszych latach, kiedy stałe łącze było tylko marzeniem zapalonych informatyków, a szkolne ‘obowiązki’ pozostawiały dużo wolnego czasu na całą masę „podwórkowych” aktywności buszowałam po osiedlowych ogródkach, przepatrując piwniczne okna i nawołując znajome pyszczki na codzienną porcję przysmaczków (kupowanych za całe kieszonkowe w pobliskim sklepie dla zwierząt), puszek, czasem miski mleka.
Jednak cały czas czegoś brakowało. Tego Jedynego. Tego Swojego.
Spełniona historia kociej miłości mocno kolidowała z pragmatyzmem mojego ojca, który jako główny żywiciel naszego domostwa miał głos ostateczny również w sprawie ew. nowych lokatorów. Na nic zdały się moje płacze i prośby, listy do Św. Mikołaja, a także sugestywne podszepty mamy i siostry. Tata był nieugięty, a zapowiedzi pojawienia się w domu z kociakiem kwitował surowym zapewnieniem o wyrzuceniu przez balkon zarówno pupila, jak i potencjalnego właściciela
I tak mijały młodzieńcze lata, które wspominam jako szczęśliwe, ale w jakiś sposób niespełnione. Do roku 2001. Września. Parę dni przed atakiem na WTC. Tata często wyjeżdżał w delegacje – potrafiło nie być go w domu i cały tydzień. Tak było też na początku września. Po powrocie do domu zrzuciłam z ramienia plecak, poszłam do kuchni i zajmując swoje miejsce przy stole jak co dzień czekałam na obiad, który przyszykowała mama. Obiadu jednak nie było, a w domu panowała dziwna cisza. Skonsternowana zajrzałam do wszystkich pokojów, a na koniec otworzyłam zamknięte drzwi do pokoju mojej starszej siostry. I wtedy Go zobaczyłam. Siedział w objęciach siostry, na podłodze gdzie w pokoju o zielonych ścianach leżał zielony koc (mam go do teraz w mieszkaniu, zawsze będzie mi się z Nim kojarzył). Mama siedziała obok i obserwowała moją reakcje. Nie pamiętam więcej szczegółów, ale pamiętam uczucie nieopisanego szczęścia, pomieszanego z niedowierzaniem. I pamiętam to maleństwo. Z nieproporcjonalnie jak to u małych kociąt dużymi uszakami. To małe pręgowane futerko, ciekawie, ale też ostrożnie przyglądające się nowo przybyłej osobie.
To była przysłowiowa miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsza i prawdopodobnie jedyna jakiej będzie mi dane doświadczyć w życiu. Miłość, bezwarunkowa, miłość dojrzewająca przez lata razem ze mną i wypełniająca Całe Serce przez ponad 15 lat mojego życia, do momentu, w którym znalazłam się teraz. Bo teraz też Kocham. Tak samo mocno jak zawsze, tyle że po raz pierwszy ta Miłość boli tak bardzo.
Diesel, bo tak ma na imię moje Szczęście, był przepięknym, mądrym kocurem. Potrafił zdobyć serce każdego kto go zobaczył, przełamując wszechobecnie panujący stereotyp o kocim tumiwisizmie czy złośliwości. Nawet mój tata, który po powrocie z delegacji był bliski spełnienia swoich eksmisyjnych gróźb, w końcu uległ urokowi tych pięknych zielonkawych oczu i podwiniętych w „baranka” (na tatowym maćku) łapek, po wejściu do domu witając się najpierw z kotem, a dopiero potem z resztą rodziny . Przekonał do siebie nawet mojego dziadka, (tego od babci kociary) który od dziecka bał się kotów jak ognia, co moje Szczęście bezprecedensowo przełamało wtryniając się zszokowanemu seniorowi rodu na kolana. Cała rodzina była nim urzeczona, z każdym potrafił znaleźć wspólny „koci język”. Ale nie z każdym łączyła go taka więź jak ze mną. My byliśmy dla siebie bratnimi duszami. I o ile za młodu Diesel był kotem lekko zdystansowanym, to zbiegiem lat (a po wyjeździe całej rodziny na 3 dniowe wesele siostry szczególnie), zaczął coraz wylewniej okazywać swoje uczucia i przywiązanie. A ja odwdzięczałam się tym samym. Kiedy 6 lat temu wyprowadziłam się od rodziców (na szczęście 1 km dalej ), bardzo tęskniłam za moim Słoneczkiem. Tęskniłam za nim tak mocno, że w rodzinnym domu bywałam codziennie lub co 2 dzień. Pod pretekstem obiadu, pogawędki z mama czy tatą, ale przede wszystkim po to, żeby po całym dniu pracy (ówcześnie wkupiając się w łaski drapaniem, głaskaniem i pozwalaniem na obślinienie bokiem pyszczka całego nosa) móc wtulić się w pięknie pachnące miękkie futerko i zapomnieć o bożym świecie. A futro to zmoczyło wiele łez – miłosne niepowodzenia, rodzinne kłótnie, parę nieudanych operacji stopy (moje Kochanie po każdej leżało ze mną dotrzymując towarzystwa, a mruczeniem pomagając w regeneracji połamanych kości), inne zdrowotne kłopoty, albo po prostu gorsze dni. Tyle trosk, tyle żalu wysłuchanego cierpliwie przez mojego najwierniejszego Przyjaciela, najdroższego spowiednika. Bez oceniania, bez komentarzy. Bez przykrych słów, bez krytyki. Bez odrzucenia. Po prostu był, a ja byłam mu za to bezgranicznie wdzięczna.
Rozpieszczałam go. Mama śmiała się, że żaden facet nie miał ze mną tak dobrze. Nosiłam całymi godzinami na rękach, pozwalałam spać na głowie, siadać na klawiaturze kiedy pracowałam, robiłam miejsce siedząc półdupkiem przed tv, kiedy chciał położyć się obok na wąskim fotelu. Kupowałam setki zabawkowych myszek, które Diesel niby od niechcenia „aportował” kiedy rzucałam je na schody. Albo pod szafę. Nie mogłam nadziwić się jak może zmieścić się w wąską szparę pod szafą, nurkując po zdobycz z przekomicznie „rozjechanymi” na boki tylnymi łapkami. Lubił tez siadać na parapecie w kuchni -szukaliśmy wtedy razem ptaszków, a on zamaszyście machając ogonem przyklejał się do blatu z charakterystycznym dla polujących lwów kanapowych podekscytowaniem.
Mruczał głośno. Stąd też wzięło się jego imię. Po wejściu do domu potrafił też donośnie zamiauczeć, witając mnie z lekkim wyrzutem, a dopraszając się o jedzenie opierał w całej swej „rozciągłości” o kuchenną szafkę łapkami sięgając aż do krawędzi blatu. Na dwóch łapkach stawał też próbując doskoczyć mi do twarzy, trykając mnie z miłością główką, kiedy się nad nim pochylałam.
Chciałabym pamiętać tylko takie chwile. Ale niestety pamiętam tez ostatni rok. Rok, w którym moje Szczęście zaczęło chorować.
Na początku były wymioty. Częstsze niż zazwyczaj po wylizywaniu kłaczków czy zjedzeniu kupowanej raz w miesiącu trawki dla kotów. Najgorsze były mnie te odgłosy. Takie gardłowe miałki, przypominające krzyk dziecka chwilę przed torsjami. Weterynarz powiedział mi kiedyś, że koty źle znoszą wymioty, co dodatkowo mnie dołowało. A w ostatnim roku widywałam się z nim dość często, (z resztą nie tylko z nim – po pomoc w diagnozie maleństwa jeździłyśmy po ‘najlepszych’ wetach i kocich cudotwórcach, do których ciężko było się w ogóle zapisać) – niestety z diagnozy nici. Biopsje, usg brzucha, badania krwi, moczu – wszystko ok, jak na kota w jego wieku. Generalnie lekarze skłaniali się ku enigmatycznej i nienawidzonej przeze mnie frazie – IBD. IBD, które samo w sobie niczego nie wyjaśnia, bo idiopatyczny oznacza tyle co Nieznany, a samo schorzenie charakteryzuje się mnóstwem różnych objawów. A w ostatnim tygodniu listopada, moje Maleństwo nagle przestało siusiać…
Diesel był Przyjacielem jedynym w swoim rodzaju. Mówiąc szczerze, był moim jedynym, prawdziwym Przyjacielem.
W ciągu ostatnich paru lat życie nie było dla mnie zbyt łaskawe. Zdiagnozowano u mnie 2 przewlekłe choroby, z którymi będę musiała przeżyć całe życie. Rozstanie z facetem, chwile później „rozstanie” z wieloletnią „przyjaciółką”, która nie raz wbijała mi nóż w plecy, a ja przez kilkanaście lat naiwnie wybaczałam jej wszystkie jej wybryki i wymierzone mi policzki. Choroba nowotworowa ukochanej babci. Utrata pracy, związana z okresem rekonwalescencji po , jak już wspominałam wyżej, 3 nieudanych operacjach stawu (każdy krok wiąże się u mnie z bólem). Ukoronowaniem tych 3 lat była wizyta u psychiatry i w końcu diagnoza – depresja i nerwica lękowa.
Depresja jest bardzo złożoną i podstępną chorobą, która wiele osób bagatelizuje, ale przede wszystkim – nie rozumie. Diesel rozumiał. Po każdej z moich operacji wiernie leżał obok zabandażowanej nogi nie odstępując mnie na krok. W sylwestra zeszłego roku, kiedy zaczęłam przyjmować antydepresanty i parę tygodni mieszkałam u rodziców, jakby wiedząc, że to jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu chodził za mną krok w krok, wskakiwał na kolana kiedy tylko usiadłam. Jakby nie chciał pozwolić mi na pogrążenie się w smutku, jakby próbował mruczeniem odgonić wszystkie złe myśli. I udawało mu się to. Prawdziwy Przyjaciel. Kiedy leżąc mi na piersi patrzył się na mnie, mrugając co chwile swoimi wielkimi zielonymi oczami, wszystkie problemy wydawały się trochę bardziej odległe, świat na chwilę przestawał pędzić szaleńczym tempem. Bijące szybko serce zwalniało i uspakajało się w rytmie miarowych pomruków. Rozedrgane ręce przeczesując miękkie pachnące futerko rozluźniały się z każdym kolejnym ruchem. A On kładł w końcu swoje łapki na moich dając znak „Już starczy. Teraz czas na sen”. I zasypialiśmy.
Moje małe Szczęście było dla mnie lekarstwem samym w sobie. A ja odwdzięczałam się Mu każdego dnia, jak najlepiej potrafiłam, tuląc, pieszcząc, bawiąc się i pozwalając na kocie szaleństwa pomimo stanowczych protestów mamy. I choć podświadomie wiedziałam, że kiedyś przyjdzie czas rozstania, tak jak przy chorobie babci starałam się te myśli ignorować, nie pozwalając zagościć im na stałe w mojej świadomości. Może sama jestem sobie winna? Ale jak można się na coś takiego przygotować? Kiedyś pomyślałam, że kiedy przyjdzie Jego czas, po prostu zaśnie na moich kolanach, odejdzie spokojnie, czując bliskość osoby, która kochała go najmocniej. A stało się to u weterynarza, podczas kroplówki, w znienawidzonym przez niego transporterze. Nie było obok mnie i mojej mamy. Nikt nie trzymał go za łapkę, nie przytulał, nie uspakajał znajomym głosem.. Co dzień odtwarzam sobie ten scenariusz w głowie. Czy wiedział, że go kocham? Czy wiedział, że go tam nie zostawiłyśmy? Czy wiedział, że mama była w drodze żeby go odebrać, kiedy wydał z siebie ostatnie tchnienie? Czy nie czuł się opuszczony, przestraszony?
Cały czas czuję, że zawiodłam. Leżałam wtedy w domu z grypą żołądkową, ale mimo to wstawałam do niego w nocy odciągnąć mocz z cewnika, sprzątnąć wymioty (wymiotował ostatniego dnia taka ciemnobrązową cieszą.. ), uspokoić, pogłaskać. Ale nie pożegnałam się tak jak powinnam, tak jakbym chciała. Leżał na swoim ulubionym fotelu na boczku, głowę miał zwieszoną, bo zarówno cewnik jak i kołnierz przeszkadzał mu normalnie się ułożyć. Wracając nad ranem do łóżka, zatrzymałam się przy Nim, spojrzałam ze łzami w oczach na jego zbolałą minę i chciałam wziąć na ręce, ale nie chciałam sprawiać mu bólu. Przykucnęłam wiec przy Nim pogłaskałam go po łebku i powiedziałam po prostu „Bardzo, bardzo Cię kocham Dieselku”.
Z samego rana mama zabrała go do weta na odciąganie moczu i zastrzyki. Weterynarz powiedział, że ma zapadnięte oczy i jest strasznie odwodniony. Prosił, żeby zostawić go na 2-3 godziny na dożylną kroplówkę. Mama zgodziła się, w końcu nie raz zostawał na kroplówce pod opieką Pana Krzysztofa, wieloletniego lekarza mojego Szczęścia (Diesel darzył go jak to powiedział sam wet chłodnym, pełnym respektu, ale pozytywnym uczuciem). Obudziłam się tego ranka godzinę po tym, jak trafił do kliniki. Po kolejnej godzinie zaczęłam się niepokoić, poprosiłam mamę, żeby pojechała na miejsce i zadzwoniła w drodze do lecznicy. Weszła do mieszkania chwile później i już wiedziałam, że za chwilę usłyszę coś, co na zawsze zmieni moje życie. Diesel odszedł po 2,5 godzinach kroplówki (podawanej wolno, niecałe 150 ml bo później wypytywałam weta czy nie popełnił jakiegoś błędu), wcześniej wymiotując, aż w końcu przewracając się na boczek z ciężkim oddechem. Weterynarz reanimował go ponad 10 min.
Nie podał przyczyny. Nie potrafił, nie wiedział. Wyniki usg 2 dni wcześniej dobre jak nigdy. Badanie moczu też. Żadnych złogów, czopów, kamieni. Nic. Lekarka od USG, które robiono mu przed cewnikowaniem sama była zdziwiona jaka poprawa nastąpiła od ostatniego badania. Ale Diesel nie siusiał sam od poniedziałku. Choć na USG pęcherz był w porządku, lekarz powiedział ze w feralną sobotę badając mu brzuch pęcherz był jak flak… nie kurczył się, a podobno cewnik powinien pomóc. Powiedział, też że po tym badaniu wnioskując, możliwe, że tydzień później trzeba było by podjąć decyzję o uśpieniu, bo kot nie może funkcjonować bez sprawnego pęcherza..
Nie będę opisywać co działo się ze mną po samej wiadomości, bo nawet nie pamiętam. Ten straszy tępy ból sprawił, że dosłownie oszalałam z rozpaczy. Znikoma świadomość wróciła mi dzień później. Spała ze mną w domu mama, podobno w histerii wybiegłam od nich z mieszkania, nie mogłam patrzeć na miejsce, w którym każdy kąt kojarzył się z Nim. Siedziałam na łóżku w kompletnej katatonii, godziny mijały a ja nie jadłam nie piłam. Minął kolejny dzień – wstałam i zaczęłam zbierać sierść mojego Szczęścia ze wszystkich swetrów i ubrań. Jak ogarnięta obłędem. Moja mama załamywała ręce, rodzice czuwali nade mną na zmianę.
Później przyszedł czas pytań. Pytań, złości, wyrzutów sumienia, obwiniania siebie i weterynarza. Czy zrobiłam wszystko? Może nie powinniśmy zakładać cewnika? Może to przez nas się zestresował (odwiedziła nas na 3 dni kuzynka z innego miasta) i przestał siusiać? Może źle go odciągałam, może lekarz nie wypłukał dokładnie pęcherza? Może powinien podać podskórną, a nie dożylną kroplówkę? A może narkoza dzień przed, podczas zakładania cewnik, mimo że krótka, obciążyła Jego serduszko? Czemu wet „pocieszał” mnie mówiąc, że i tak pewnie trzeba by było rozmawiać o uśpieniu, skoro jest jeszcze milion opcji – leki moczopędne, rozkurczowe, a nawet wyszycie cewki? Może leczenie samo w sobie było złe? (w poniedziałek przestał siusiać, wtorek środa i czwartek wizyty u weta na ‘odsikiwanie’ masaż, uciskanie. W piątek rano cewnik). Wet powiedział ze to mógł być skrzep, był tak odwodniony wymiotami, że mógł się utworzyć. Ale ja nie wiem na pewno nic. Nie wiem dlaczego moje Szczęście odeszło, nie wiem…
Nie był zmęczonym życiem, schorowanym kotem. Nie był najmłodszy i chorował na to nieszczęsne IBD, ale nie to było przyczyną śmierci. Nie miał guzów, chłoniaków, białaczki, FIPu, niewydolności nerek. Ostatnie badania były w porządku. Jeszcze tydzień przed odejściem robił fikołki ganiając za myszą , bawił się jak młodzieniaszek. Był radosny, tulił się i dokazywał. Co się stało? Dlaczego mnie opuścił?
A teraz najważniejsze pytanie – jak mam bez niego żyć? Jak mam funkcjonować bez tej bezwarunkowej miłości, bez wpatrzonych we mnie jak w obraz ufnych oczu. Ból rozrywa mnie od środka, często płacze. Kończąc pisać ten post jest już 10 stycznia, a ta koszmarna tęsknota nadal nie daje mi żyć. Do pracy chodzę jak automat, uśmiecham się przy ludziach, choć w środku czuje tylko smutek. Smutek, którego nikt nie rozumie, bliscy mówią, że trzeba iść dalej. A ja przecież straciłam Przyjaciela, najwierniejszego i najbliższego sercu jakiego miałam. Często mi się śni – wczoraj np. to że sprzątałam po nim siuśki i płakałam ze szczęścia, że w końcu się „odetkał”, że wszystko będzie dobrze. Z tą nadzieją się obudziłam i… znów płakałam połowę poranka. Tak mi brak mojego Maleństwa, nie potrafię sobie wyobrazić, że niebawem go nie przytulę. Chciałabym móc mu powiedzieć, że go przepraszam, że nie zrobiłam czegoś więcej, że może mogłabym mu pomóc, a przede wszystkim za to, że nie było mnie z nim w tej ostatniej chwili… Przepraszam Was ( o ile ktokolwiek dotrwał do tego momentu tej epistoły) za te ostatnie słowa, niepoukładane i nieskładne, ale wraz ze łzami wylewam na klawiaturę wszystkie te skrywane przed światem emocje, które nie pozwalają mi Żyć już od 5 tyg. A z dnia na dzień tęsknie coraz bardziej…