Życie bez Życia

blaski i cienie życia z kotem

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Wto sty 10, 2017 21:21 Życie bez Życia

Post, który właśnie piszę jest chyba pierwszym, jaki zamieściłam na jakimkolwiek forum. Piszę do WAS, trochę otumaniona, nadal oszołomiona, ale przede wszystkim pełna obaw, czy ktokolwiek będzie w stanie przeczytać to, co od 3 tyg. ‘wykrzykuję’ każdego dnia w cichości serca. Wykrzykuję w duchu, niezrozumiana i oceniana przez otoczenie, które mój ból widzi, ale nie rozumie, często szydzi lub kpi, albo po prostu nie umie pomóc.

W sobotę, 03.12 odszedł ode mnie mój jedyny i najwierniejszy Przyjaciel. Zamarłam z rękoma nad klawiaturą, pisząc poprzednie zdanie, ponieważ bardzo trudno przychodzi mi wymawiania, czy jak widać pisanie Jego imienia.

Od kiedy tylko sięgam pamięcią, od pierwszych beztroskich lat szczęśliwego dzieciństwa w mojej duszy zawsze wybrzmiewało słowo Kot. Pierwszy pamiętnik, cały zapisany był niezgrabnie, acz pieczołowicie skrytymi przed światem proklamacjami takimi jak „Kocham Koty!!” czy „Koty są NajFspanialsze!!!”. Pierwsze książki, to obok Przygód Kota Filemona i Szkolnych Przygód Pimpusia Sadełko (które czytała mi zmarła Babcia (Pimpusia znała na pamięć)- ona też uwielbiała Koty, a mnie zwykła nazywać jej małą Kociczką) albumy poświęcone tym magicznym istotkom, poradniki pielęgnacyjne, przeglądy ras i wszystko w kociej tematyce co tylko wpadło w moje małe rączki.

W późniejszych latach, kiedy stałe łącze było tylko marzeniem zapalonych informatyków, a szkolne ‘obowiązki’ pozostawiały dużo wolnego czasu na całą masę „podwórkowych” aktywności buszowałam po osiedlowych ogródkach, przepatrując piwniczne okna i nawołując znajome pyszczki na codzienną porcję przysmaczków (kupowanych za całe kieszonkowe w pobliskim sklepie dla zwierząt), puszek, czasem miski mleka.
Jednak cały czas czegoś brakowało. Tego Jedynego. Tego Swojego.

Spełniona historia kociej miłości mocno kolidowała z pragmatyzmem mojego ojca, który jako główny żywiciel naszego domostwa miał głos ostateczny również w sprawie ew. nowych lokatorów. Na nic zdały się moje płacze i prośby, listy do Św. Mikołaja, a także sugestywne podszepty mamy i siostry. Tata był nieugięty, a zapowiedzi pojawienia się w domu z kociakiem kwitował surowym zapewnieniem o wyrzuceniu przez balkon zarówno pupila, jak i potencjalnego właściciela ;)

I tak mijały młodzieńcze lata, które wspominam jako szczęśliwe, ale w jakiś sposób niespełnione. Do roku 2001. Września. Parę dni przed atakiem na WTC. Tata często wyjeżdżał w delegacje – potrafiło nie być go w domu i cały tydzień. Tak było też na początku września. Po powrocie do domu zrzuciłam z ramienia plecak, poszłam do kuchni i zajmując swoje miejsce przy stole jak co dzień czekałam na obiad, który przyszykowała mama. Obiadu jednak nie było, a w domu panowała dziwna cisza. Skonsternowana zajrzałam do wszystkich pokojów, a na koniec otworzyłam zamknięte drzwi do pokoju mojej starszej siostry. I wtedy Go zobaczyłam. Siedział w objęciach siostry, na podłodze gdzie w pokoju o zielonych ścianach leżał zielony koc (mam go do teraz w mieszkaniu, zawsze będzie mi się z Nim kojarzył). Mama siedziała obok i obserwowała moją reakcje. Nie pamiętam więcej szczegółów, ale pamiętam uczucie nieopisanego szczęścia, pomieszanego z niedowierzaniem. I pamiętam to maleństwo. Z nieproporcjonalnie jak to u małych kociąt dużymi uszakami. To małe pręgowane futerko, ciekawie, ale też ostrożnie przyglądające się nowo przybyłej osobie.

To była przysłowiowa miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsza i prawdopodobnie jedyna jakiej będzie mi dane doświadczyć w życiu. Miłość, bezwarunkowa, miłość dojrzewająca przez lata razem ze mną i wypełniająca Całe Serce przez ponad 15 lat mojego życia, do momentu, w którym znalazłam się teraz. Bo teraz też Kocham. Tak samo mocno jak zawsze, tyle że po raz pierwszy ta Miłość boli tak bardzo.

Diesel, bo tak ma na imię moje Szczęście, był przepięknym, mądrym kocurem. Potrafił zdobyć serce każdego kto go zobaczył, przełamując wszechobecnie panujący stereotyp o kocim tumiwisizmie czy złośliwości. Nawet mój tata, który po powrocie z delegacji był bliski spełnienia swoich eksmisyjnych gróźb, w końcu uległ urokowi tych pięknych zielonkawych oczu i podwiniętych w „baranka” (na tatowym maćku) łapek, po wejściu do domu witając się najpierw z kotem, a dopiero potem z resztą rodziny . Przekonał do siebie nawet mojego dziadka, (tego od babci kociary) który od dziecka bał się kotów jak ognia, co moje Szczęście bezprecedensowo przełamało wtryniając się zszokowanemu seniorowi rodu na kolana. Cała rodzina była nim urzeczona, z każdym potrafił znaleźć wspólny „koci język”. Ale nie z każdym łączyła go taka więź jak ze mną. My byliśmy dla siebie bratnimi duszami. I o ile za młodu Diesel był kotem lekko zdystansowanym, to zbiegiem lat (a po wyjeździe całej rodziny na 3 dniowe wesele siostry szczególnie), zaczął coraz wylewniej okazywać swoje uczucia i przywiązanie. A ja odwdzięczałam się tym samym. Kiedy 6 lat temu wyprowadziłam się od rodziców (na szczęście 1 km dalej  ), bardzo tęskniłam za moim Słoneczkiem. Tęskniłam za nim tak mocno, że w rodzinnym domu bywałam codziennie lub co 2 dzień. Pod pretekstem obiadu, pogawędki z mama czy tatą, ale przede wszystkim po to, żeby po całym dniu pracy (ówcześnie wkupiając się w łaski drapaniem, głaskaniem i pozwalaniem na obślinienie bokiem pyszczka całego nosa) móc wtulić się w pięknie pachnące miękkie futerko i zapomnieć o bożym świecie. A futro to zmoczyło wiele łez – miłosne niepowodzenia, rodzinne kłótnie, parę nieudanych operacji stopy (moje Kochanie po każdej leżało ze mną dotrzymując towarzystwa, a mruczeniem pomagając w regeneracji połamanych kości), inne zdrowotne kłopoty, albo po prostu gorsze dni. Tyle trosk, tyle żalu wysłuchanego cierpliwie przez mojego najwierniejszego Przyjaciela, najdroższego spowiednika. Bez oceniania, bez komentarzy. Bez przykrych słów, bez krytyki. Bez odrzucenia. Po prostu był, a ja byłam mu za to bezgranicznie wdzięczna.
Rozpieszczałam go. Mama śmiała się, że żaden facet nie miał ze mną tak dobrze. Nosiłam całymi godzinami na rękach, pozwalałam spać na głowie, siadać na klawiaturze kiedy pracowałam, robiłam miejsce siedząc półdupkiem przed tv, kiedy chciał położyć się obok na wąskim fotelu. Kupowałam setki zabawkowych myszek, które Diesel niby od niechcenia „aportował” kiedy rzucałam je na schody. Albo pod szafę. Nie mogłam nadziwić się jak może zmieścić się w wąską szparę pod szafą, nurkując po zdobycz z przekomicznie „rozjechanymi” na boki tylnymi łapkami. Lubił tez siadać na parapecie w kuchni -szukaliśmy wtedy razem ptaszków, a on zamaszyście machając ogonem przyklejał się do blatu z charakterystycznym dla polujących lwów kanapowych podekscytowaniem.
Mruczał głośno. Stąd też wzięło się jego imię. Po wejściu do domu potrafił też donośnie zamiauczeć, witając mnie z lekkim wyrzutem, a dopraszając się o jedzenie opierał w całej swej „rozciągłości” o kuchenną szafkę łapkami sięgając aż do krawędzi blatu. Na dwóch łapkach stawał też próbując doskoczyć mi do twarzy, trykając mnie z miłością główką, kiedy się nad nim pochylałam.

Chciałabym pamiętać tylko takie chwile. Ale niestety pamiętam tez ostatni rok. Rok, w którym moje Szczęście zaczęło chorować.
Na początku były wymioty. Częstsze niż zazwyczaj po wylizywaniu kłaczków czy zjedzeniu kupowanej raz w miesiącu trawki dla kotów. Najgorsze były mnie te odgłosy. Takie gardłowe miałki, przypominające krzyk dziecka chwilę przed torsjami. Weterynarz powiedział mi kiedyś, że koty źle znoszą wymioty, co dodatkowo mnie dołowało. A w ostatnim roku widywałam się z nim dość często, (z resztą nie tylko z nim – po pomoc w diagnozie maleństwa jeździłyśmy po ‘najlepszych’ wetach i kocich cudotwórcach, do których ciężko było się w ogóle zapisać) – niestety z diagnozy nici. Biopsje, usg brzucha, badania krwi, moczu – wszystko ok, jak na kota w jego wieku. Generalnie lekarze skłaniali się ku enigmatycznej i nienawidzonej przeze mnie frazie – IBD. IBD, które samo w sobie niczego nie wyjaśnia, bo idiopatyczny oznacza tyle co Nieznany, a samo schorzenie charakteryzuje się mnóstwem różnych objawów. A w ostatnim tygodniu listopada, moje Maleństwo nagle przestało siusiać…



Diesel był Przyjacielem jedynym w swoim rodzaju. Mówiąc szczerze, był moim jedynym, prawdziwym Przyjacielem.
W ciągu ostatnich paru lat życie nie było dla mnie zbyt łaskawe. Zdiagnozowano u mnie 2 przewlekłe choroby, z którymi będę musiała przeżyć całe życie. Rozstanie z facetem, chwile później „rozstanie” z wieloletnią „przyjaciółką”, która nie raz wbijała mi nóż w plecy, a ja przez kilkanaście lat naiwnie wybaczałam jej wszystkie jej wybryki i wymierzone mi policzki. Choroba nowotworowa ukochanej babci. Utrata pracy, związana z okresem rekonwalescencji po , jak już wspominałam wyżej, 3 nieudanych operacjach stawu (każdy krok wiąże się u mnie z bólem). Ukoronowaniem tych 3 lat była wizyta u psychiatry i w końcu diagnoza – depresja i nerwica lękowa.
Depresja jest bardzo złożoną i podstępną chorobą, która wiele osób bagatelizuje, ale przede wszystkim – nie rozumie. Diesel rozumiał. Po każdej z moich operacji wiernie leżał obok zabandażowanej nogi nie odstępując mnie na krok. W sylwestra zeszłego roku, kiedy zaczęłam przyjmować antydepresanty i parę tygodni mieszkałam u rodziców, jakby wiedząc, że to jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu chodził za mną krok w krok, wskakiwał na kolana kiedy tylko usiadłam. Jakby nie chciał pozwolić mi na pogrążenie się w smutku, jakby próbował mruczeniem odgonić wszystkie złe myśli. I udawało mu się to. Prawdziwy Przyjaciel. Kiedy leżąc mi na piersi patrzył się na mnie, mrugając co chwile swoimi wielkimi zielonymi oczami, wszystkie problemy wydawały się trochę bardziej odległe, świat na chwilę przestawał pędzić szaleńczym tempem. Bijące szybko serce zwalniało i uspakajało się w rytmie miarowych pomruków. Rozedrgane ręce przeczesując miękkie pachnące futerko rozluźniały się z każdym kolejnym ruchem. A On kładł w końcu swoje łapki na moich dając znak „Już starczy. Teraz czas na sen”. I zasypialiśmy.

Moje małe Szczęście było dla mnie lekarstwem samym w sobie. A ja odwdzięczałam się Mu każdego dnia, jak najlepiej potrafiłam, tuląc, pieszcząc, bawiąc się i pozwalając na kocie szaleństwa pomimo stanowczych protestów mamy. I choć podświadomie wiedziałam, że kiedyś przyjdzie czas rozstania, tak jak przy chorobie babci starałam się te myśli ignorować, nie pozwalając zagościć im na stałe w mojej świadomości. Może sama jestem sobie winna? Ale jak można się na coś takiego przygotować? Kiedyś pomyślałam, że kiedy przyjdzie Jego czas, po prostu zaśnie na moich kolanach, odejdzie spokojnie, czując bliskość osoby, która kochała go najmocniej. A stało się to u weterynarza, podczas kroplówki, w znienawidzonym przez niego transporterze. Nie było obok mnie i mojej mamy. Nikt nie trzymał go za łapkę, nie przytulał, nie uspakajał znajomym głosem.. Co dzień odtwarzam sobie ten scenariusz w głowie. Czy wiedział, że go kocham? Czy wiedział, że go tam nie zostawiłyśmy? Czy wiedział, że mama była w drodze żeby go odebrać, kiedy wydał z siebie ostatnie tchnienie? Czy nie czuł się opuszczony, przestraszony?
Cały czas czuję, że zawiodłam. Leżałam wtedy w domu z grypą żołądkową, ale mimo to wstawałam do niego w nocy odciągnąć mocz z cewnika, sprzątnąć wymioty (wymiotował ostatniego dnia taka ciemnobrązową cieszą.. ), uspokoić, pogłaskać. Ale nie pożegnałam się tak jak powinnam, tak jakbym chciała. Leżał na swoim ulubionym fotelu na boczku, głowę miał zwieszoną, bo zarówno cewnik jak i kołnierz przeszkadzał mu normalnie się ułożyć. Wracając nad ranem do łóżka, zatrzymałam się przy Nim, spojrzałam ze łzami w oczach na jego zbolałą minę i chciałam wziąć na ręce, ale nie chciałam sprawiać mu bólu. Przykucnęłam wiec przy Nim pogłaskałam go po łebku i powiedziałam po prostu „Bardzo, bardzo Cię kocham Dieselku”.
Z samego rana mama zabrała go do weta na odciąganie moczu i zastrzyki. Weterynarz powiedział, że ma zapadnięte oczy i jest strasznie odwodniony. Prosił, żeby zostawić go na 2-3 godziny na dożylną kroplówkę. Mama zgodziła się, w końcu nie raz zostawał na kroplówce pod opieką Pana Krzysztofa, wieloletniego lekarza mojego Szczęścia (Diesel darzył go jak to powiedział sam wet chłodnym, pełnym respektu, ale pozytywnym uczuciem). Obudziłam się tego ranka godzinę po tym, jak trafił do kliniki. Po kolejnej godzinie zaczęłam się niepokoić, poprosiłam mamę, żeby pojechała na miejsce i zadzwoniła w drodze do lecznicy. Weszła do mieszkania chwile później i już wiedziałam, że za chwilę usłyszę coś, co na zawsze zmieni moje życie. Diesel odszedł po 2,5 godzinach kroplówki (podawanej wolno, niecałe 150 ml bo później wypytywałam weta czy nie popełnił jakiegoś błędu), wcześniej wymiotując, aż w końcu przewracając się na boczek z ciężkim oddechem. Weterynarz reanimował go ponad 10 min.
Nie podał przyczyny. Nie potrafił, nie wiedział. Wyniki usg 2 dni wcześniej dobre jak nigdy. Badanie moczu też. Żadnych złogów, czopów, kamieni. Nic. Lekarka od USG, które robiono mu przed cewnikowaniem sama była zdziwiona jaka poprawa nastąpiła od ostatniego badania. Ale Diesel nie siusiał sam od poniedziałku. Choć na USG pęcherz był w porządku, lekarz powiedział ze w feralną sobotę badając mu brzuch pęcherz był jak flak… nie kurczył się, a podobno cewnik powinien pomóc. Powiedział, też że po tym badaniu wnioskując, możliwe, że tydzień później trzeba było by podjąć decyzję o uśpieniu, bo kot nie może funkcjonować bez sprawnego pęcherza..
Nie będę opisywać co działo się ze mną po samej wiadomości, bo nawet nie pamiętam. Ten straszy tępy ból sprawił, że dosłownie oszalałam z rozpaczy. Znikoma świadomość wróciła mi dzień później. Spała ze mną w domu mama, podobno w histerii wybiegłam od nich z mieszkania, nie mogłam patrzeć na miejsce, w którym każdy kąt kojarzył się z Nim. Siedziałam na łóżku w kompletnej katatonii, godziny mijały a ja nie jadłam nie piłam. Minął kolejny dzień – wstałam i zaczęłam zbierać sierść mojego Szczęścia ze wszystkich swetrów i ubrań. Jak ogarnięta obłędem. Moja mama załamywała ręce, rodzice czuwali nade mną na zmianę.
Później przyszedł czas pytań. Pytań, złości, wyrzutów sumienia, obwiniania siebie i weterynarza. Czy zrobiłam wszystko? Może nie powinniśmy zakładać cewnika? Może to przez nas się zestresował (odwiedziła nas na 3 dni kuzynka z innego miasta) i przestał siusiać? Może źle go odciągałam, może lekarz nie wypłukał dokładnie pęcherza? Może powinien podać podskórną, a nie dożylną kroplówkę? A może narkoza dzień przed, podczas zakładania cewnik, mimo że krótka, obciążyła Jego serduszko? Czemu wet „pocieszał” mnie mówiąc, że i tak pewnie trzeba by było rozmawiać o uśpieniu, skoro jest jeszcze milion opcji – leki moczopędne, rozkurczowe, a nawet wyszycie cewki? Może leczenie samo w sobie było złe? (w poniedziałek przestał siusiać, wtorek środa i czwartek wizyty u weta na ‘odsikiwanie’ masaż, uciskanie. W piątek rano cewnik). Wet powiedział ze to mógł być skrzep, był tak odwodniony wymiotami, że mógł się utworzyć. Ale ja nie wiem na pewno nic. Nie wiem dlaczego moje Szczęście odeszło, nie wiem…
Nie był zmęczonym życiem, schorowanym kotem. Nie był najmłodszy i chorował na to nieszczęsne IBD, ale nie to było przyczyną śmierci. Nie miał guzów, chłoniaków, białaczki, FIPu, niewydolności nerek. Ostatnie badania były w porządku. Jeszcze tydzień przed odejściem robił fikołki ganiając za myszą , bawił się jak młodzieniaszek. Był radosny, tulił się i dokazywał. Co się stało? Dlaczego mnie opuścił?

A teraz najważniejsze pytanie – jak mam bez niego żyć? Jak mam funkcjonować bez tej bezwarunkowej miłości, bez wpatrzonych we mnie jak w obraz ufnych oczu. Ból rozrywa mnie od środka, często płacze. Kończąc pisać ten post jest już 10 stycznia, a ta koszmarna tęsknota nadal nie daje mi żyć. Do pracy chodzę jak automat, uśmiecham się przy ludziach, choć w środku czuje tylko smutek. Smutek, którego nikt nie rozumie, bliscy mówią, że trzeba iść dalej. A ja przecież straciłam Przyjaciela, najwierniejszego i najbliższego sercu jakiego miałam. Często mi się śni – wczoraj np. to że sprzątałam po nim siuśki i płakałam ze szczęścia, że w końcu się „odetkał”, że wszystko będzie dobrze. Z tą nadzieją się obudziłam i… znów płakałam połowę poranka. Tak mi brak mojego Maleństwa, nie potrafię sobie wyobrazić, że niebawem go nie przytulę. Chciałabym móc mu powiedzieć, że go przepraszam, że nie zrobiłam czegoś więcej, że może mogłabym mu pomóc, a przede wszystkim za to, że nie było mnie z nim w tej ostatniej chwili… Przepraszam Was ( o ile ktokolwiek dotrwał do tego momentu tej epistoły) za te ostatnie słowa, niepoukładane i nieskładne, ale wraz ze łzami wylewam na klawiaturę wszystkie te skrywane przed światem emocje, które nie pozwalają mi Żyć już od 5 tyg. A z dnia na dzień tęsknie coraz bardziej…

emilewo

 
Posty: 7
Od: Wto gru 13, 2016 15:51

Post » Wto sty 10, 2017 22:37 Re: Życie bez Życia

[*]

pisz, każdy z nas to zna
aż za dobrze
łatwo nie jest, i łatwo nie będzie za szybko
jedyne co daje jakąś ulgę, czasami sens, to pomoc innym, tym, które nie mają nikogo

jak to powiedziała moja przyjaciółka, której drugiego dnia po świętach umarła jej ukochana, pierwsza w jej życiu kicia, a moja była tymczaska - "śmierć mnie wgoniła do łózka, i śmierć mnie wyciągnęła z łóżka" (dziewczyna ma od lat depresję)
od ok. 2 tygodni ratuje kicię
podziwiam przyjaciółkę, że nie zamknęła, nie zasklepiła się w bólu

pozdrawiam

może tutaj, na forum, odnajdziesz to, czego Ci potrzeba
w każdym razie, jesli kochasz koty - jesteś w dobrym miejscu

pisz
Obrazek

Kinnia

 
Posty: 8804
Od: Nie sie 19, 2012 21:12

Post » Wto sty 10, 2017 22:57 Re: Życie bez Życia

Wrócę tu.

Przytulam
"Dom należy do kotów. My tylko spłacamy kredyt"
Obrazek

Moli25

Avatar użytkownika
 
Posty: 19612
Od: Pon gru 22, 2014 21:40
Lokalizacja: K. Wrocław

Post » Wto sty 10, 2017 23:06 Re: Życie bez Życia

Emilewo ja to przeczytałam do końca i czytałam jak o sobie. Bardzo, bardzo, ogromnie bardzo Ci współczuję i dokładnie wiem co czujesz. 4 tygodnie temu pochowałam moją najwierniejszą, najukochańszą przyjaciółkę, córkę kocią Kitusie, która skończyła 16 lat, z którą przeżyłam połowę swojego życia, bo całe 16 lat i która również była nie raz moczona moimi łzami. Chciałam jak najlepiej się jej odwdzięczyć, wynagrodzić jej wszystko i nieba przychylić. Pół roku zmagała się z nowotworem i w końcu przegrałyśmy ;( 2 lata temu pochwałam MAciusia i jego historia jest podobna do Twojej choć mieliśmy dla siebie tylko 4,5 roku. Dopiero co świętowaliśmy osiągnięcie normy w wynikach, a 2 tygodnie później mój synek zmarł na raka. Po tym wydarzeniu chciałam umrzeć. Przez tydzień leżałam z jego zakłaczonym kocykiem i wdychałam zapach jego futra. Pamiętam ostatnią kroplówkę, której już nie zniósł i chyba wylew do mózgu po którym jużkrzyczał i nie kontaktował. Od tamtej pory badałam swojego koty co 4-6 miesięcy. Badanie krwi i usg, na którym można wykryć raka. Do tego nie zlekceważyłam żadnej najmniejszej oznaki, że coś jest nie tak. Jak tylko pojawiła się luźna kupa - wet, trochę dłuższe kręcenie się w kuwecie - wet, jeden wymiot -wet. I tak dalej. I co osiągnęłam? Kolejny rak dobrał się do mojej córci, rak nie do wykrycia i nie do leczenia - mięsak. Wpierw trzy miesiące płaczu, bo Kitusia kulała, a nie było wiadomo co jej jest, a kiedy już nowotwór stał się rozpoznawalny kolejne trzy miesiące walki, w którą nikt nie wierzył, nikt poza mną. Onkolog powiedziała, że na ten rodzaj raka nie ma chemii, możemy tylko patrzeć jak choroba postępuje. Tego dnia wetka powiedziała mi o wit b17 i Kitusia zaczęła ją przyjmować. Tylko dzięki temu przeżyła trzy miesiące bez bólu, choć guz rósł, na pewno był też hamowany. Aha żeby było śmieszniej - guz był pod łopatką, tak miejscowiony, że tylko przecięcie kota na pół odcięłoby nowotworowi szanse. Ale wiadomo, że to nie możliwe. Wierzyłam, że wit b17 odrodzi Kitusię, guz zniknie i będziemy miały dalsze lata dla siebie. Niestety cudów przy tej chorobie nie ma :( Przez ten czas wyłam jak bóbr, ale dla mojej dziewczynki starałam się prowadzić wesoły dom, żeby wiedziała, że jest normalnie. Czuła się dobrze, ale minęły te 3 miesiące od ostatniej wizyty u onkolog, która dała nam miesiąc i Kitusia nagle podupadła na zdrowiu. Dokładnie dzień po świętowaniu na forum osiągnięcia przez nią trzech miesięcy. Potem to już było z górki. Umarła po czterech dniach, a ja musiałam jej pomóc odejść i zgodzić się na eutanazję. Odeszła z powodu kolejnego guza, który urósł jej w brzuszku i był ogromny. Rak zrobił wszystko by mi ją odebrać :( Jak MAciuś zmarł podczas ostatniej operacji, gdzie sobie nie zdawałam sprawy z powagi jego choroby, bo to się zaczęło i skończyło w trzy dni, tak u Kitusi musiałam zrobić to, czego najbardziej się bałam.
Każde odejscie jest straszne, ale jak ja odchorowałam i jedno i drugie to tylko ja wiem, mąż i przyjaciele z forum.
Przepraszam, że głowę zawracam Ci swoją osobą i moimi kocimi dziećmi, ale chcę Ci w ten sposób powiedzieć, że możemy zrobić wszystko, dosłownie wszystko, możemy góry przenieść, zapłacić miliony i załatwić najlepszych lekarzy i wetów a nie uratujemy naszych kotów przed śmiertelnymi chorobami. Po prostu nie ma takiej mocy na całym świecie ;( Nawet onkologowi umierają koty na raka :(
Ja tutaj na forum trafiłam jak Ty po śmierci ukochanego kota MAciusia viewtopic.php?f=46&t=162669 może pomoże Ci jak poczytasz o innych ludziach, którzy tak jak Ty załamali się po odejściu swoich kotów.
Zrobiłaś wszystko dla swojego Diesel'a, kociego synka, wszystko co mogłaś, nieba mu przychyliłaś i dałaś szczęśliwe życie. Może on chciał odejść samotnie, nie w Twoich rękach...
Jeszcze go zobaczysz i przytulisz. Ja sama żyje tą myślą i nadzieją. Inaczej to wszystko nie miałoby sensu.
Przytulam Cię najmocniej jak umiem.
Tutaj jesteś w pełni zrozumiana. Dzisiaj też odeszła kotka naszej forumowej koleżanki. Nagle i niespodziewanie. Zeszły rok zabierał kota za kotem. Ostatnia tuż przed świętami była moja Kitusia.
Może przygarniesz kolejnego kotka, może jakąś dziewczynkę, żeby było inaczej. Jest tyle kotów marzących o domu, czekających na swojego człowieka dzień w dzień w schronisku. Ja po smierci Maciusia po 4 dniach chyba już miałam Marysię. Pomyśl o tym.
Przytulam raz jeszcze, trzymaj się i pisz tutaj.
Skarby: Obrazek

klaudiafj

Avatar użytkownika
 
Posty: 23538
Od: Czw cze 05, 2014 21:02
Lokalizacja: Bytom

Post » Śro sty 11, 2017 23:47 Re: Życie bez Życia

Napisałam to tydzień po...
Dopiero dziś byłam w stanie przejrzeć pokropione łzami kartki i przepisać je tu.


Gdzie odszedłeś przyjacielu?
wciąż Cię szukam w pustym domu.
Nasłuchuje truchtu łapek,
może śpisz gdzieś po kryjomu?

Gdzie wygrzewasz teraz brzuszek?
Gdzie utulasz łepek mały?
Czy kolana Pana Boga będą w cieple Cię trzymały?

Kto ukoi serce kruche,
setki razy połamane?
Łzy płynęły zawsze w futro,
tyle razy przytulane.

Człowiek rani i odtrąca,
często powie gorzkie słowa,
A Ty byłeś przy mnie zawsze,
miłość Twa - bezwarunkowa.

Powiedz Boże, Mędrcu Świata,
Powiedz Wszechobecny Panie,
Ile lat mi każesz czekać?
Kiedy spotkam me Kochanie?

Przytul proszę tą kruszynę,
co stworzyłeś w swej miłości,
Utul go jak ja tuliłam,
Niech doświadczy Twej bliskości.

Choć mi żal rozrywa duszę,
serce żywy ogień trawi,
jemu oszczędź wszelkich zmartwień,
niech nie tęskni, niech się bawi.

Ja poczekam tu na dole,
a gdy świat ten już opuszczę,
w Niebie znajdę Szczęście moje
I Go z rąk już nie wypuszczę.

emilewo

 
Posty: 7
Od: Wto gru 13, 2016 15:51

Post » Czw sty 12, 2017 0:14 Re: Życie bez Życia

klaudiafj, Moli25, Kinnia - bardzo, bardzo Wam dziękuję za słowa otuchy. Wiem, że większość z Was przez to przechodziła, może zbiegiem czasu zdążyła się z tą Samotnością jakoś oswoić ale dla mnie to pierwsza w całym dotychczasowym życiu tak wielka strata. Nikt inny z mojej bliskiej rodziny, z wyjątkiem babci, kiedy byłam jeszcze bardzo mała i nieświadoma nie odszedł i nie zostawił po sobie Takiej Pustki.

emilewo

 
Posty: 7
Od: Wto gru 13, 2016 15:51

Post » Czw sty 12, 2017 0:25 Re: Życie bez Życia

rozumiem doskonale ;(

Obrazek
Ostatnio edytowano Sob sty 14, 2017 12:38 przez klaudiafj, łącznie edytowano 1 raz
Skarby: Obrazek

klaudiafj

Avatar użytkownika
 
Posty: 23538
Od: Czw cze 05, 2014 21:02
Lokalizacja: Bytom

Post » Czw sty 12, 2017 0:42 Re: Życie bez Życia

Spłakałam się bardzo. Przepiękny opis i poruszający wiersz. Zapadają w serce ci nasi mali przyjaciele...

Szalony Kot

 
Posty: 23304
Od: Pt wrz 24, 2010 13:01
Lokalizacja: Grodzisk Maz./ Warszawa

Post » Pt sty 13, 2017 23:45 Re: Życie bez Życia

..... Wzruszające strofy...... ....... ...... :cry: :cry:

darkot

Avatar użytkownika
 
Posty: 557
Od: Sob kwi 30, 2016 19:18
Lokalizacja: Wałbrzych

Post » Nie sty 22, 2017 15:04 Re: Życie bez Życia

Długo nie pisałam. Miałam wrażenie, że pisanie o tym jak jest źle jeszcze bardziej pogrąży mnie w smutku.. Ale wczoraj wydarzyło coś nieoczekiwanego, co jeszcze bardziej uświadomiło mi jak bardzo za moim Słoneczkiem tęsknie i jak mi go brakuje.
Pojechałam do znajomych, 1 raz od dawna – namówili mnie, żebym nie spędzała kolejnego weekendu w domu i zabrali do znajomego, znajomego na granie w planszówki. Dom był duży, 3 piętrowy – na wejściu przywitały mnie 2 wilczarze irlandzkie (jeśli nie mieliście okazji zobaczyć tego dinozaura na żywo wygooglujcie je chociaż. Wrażenie jest Ogromne) po czym poszliśmy do pokoju grać. Po godzinie podeszłam na piętro do łazienki , a wychodząc z prawie potknęłam się o czarno białą kocią kruszynę, która siedziała pod drzwiami. Najpierw poczułam lekkie ukłucie (nikt nie powiedział mi że w domu są koty), ale kicia szybko przerwała chwilę konsternacji i zaczęła ocierać się o moje nogi i pomiałkując cicho „zaprowadziła” mnie do sąsiedniego pokoju. Tam leżał kolejny kocur – ubarwienie podobne do mojego Szczęścia, ale kiedy z lekką obawą pogładziłam jego futerko w niczym nie przypominało Dieselowego, miękkiego lśniącego futerka. Było bardziej szorstkie, zmierzwione. Oczy niby kocie, ale jednak ni jak miały się do głębokiego zielonkawego spojrzenia mojego Słoneczka. Siedziałam tak i patrzyłam się w te stare (okazało się ze oba koty miały ok 16 lat.. tyle co mój..) lekko zmęczone oczy, które wlepił we mnie kocur. I wtedy to się stało. Wtedy znów coś we mnie pękło. Miałam przed oczami Dieselka - jego nosek, każdy wąsik, każdą plamę na oczku, każdy prążek na sierści, białą plamkę pod szyją, mrugające do mnie powieki. Głaskałam starego kocura, mając nadzieje poczuć choć namiastkę tego niesamowitego uczucia spokoju i spełnienia jakie miałam przy swoim Maluchu, a którego nie doświadczam już od półtora miesiąca. Ale z każdym kolejnym ruchem dłoni coraz więcej łez spływało po policzkach, tęsknota, przysypana w ostatnich tygodniach nawałem służbowych obowiązków i niedobrymi wiadomościami dotyczącymi zdrowia taty nagle eksplodowała i wybuchła jak wstrząśnięty korek od szampana..
Choć oba koty ocierały się o mnie i prosiły o pieszczoty, ja musiałam wstać i wyjść, żeby nie pękło mi serce. Pożegnałam znajomych i pojechałam do domu – zaryczana, roztrzęsiona i zrozpaczona jak w pierwszych tygodniach. A może i mocniej. Bo ile to już dni minęło bez mojego słodkiego Pyszczka. Ile pustych dni, ile tęsknych myśli, ile koszmarnych snów. Zaparkowałam pod domem i do głowy wpadło mi nagle jedno wspomnienie.
Kiedy moi rodzice wyjechali na parę dni, 3 miesiące temu, jak to zawsze bywało ‘zamieszkałam’ w rodzinnym domu żeby opiekować się Dieselem. Przypomniała mi się jedna noc, kiedy obudziłam się ok 2 i poszłam półprzytomna do łazienki. W świetle księżyca, który tej nocy świecił wyjątkowo jasno zobaczyłam Go na okiennym parapecie w łazience, spoglądającego w skupieniu w dal. Zdziwiłam się bardzo, bo pobliskie towarzystwo wanny, której się bał i zimne kafelki w całości plasowały to pomieszczenia jako najmniej przez niego ulubione w całym domu. Podeszłam i pogłaskałam Go, ale on zdawał się tylko kurtuazyjnie machnąć na powitanie ogonem i patrzył się dalej w przestrzeń. Wyjrzałam razem z nim – nie było tam żadnych ptaków, robaczków, liści. Dosłownie nic. Zabrałam go ze sobą do łóżka, wyczochrałam, wytuliłam i już miałam ponownie zasnąć kiedy Diesel zeskoczył z wygrzanej kołdry i zniknął. Po paru minutach, kiedy nie wracał wstałam i zajrzałam do łazienki – znów siedział na parapecie i znów patrzył przed siebie..
To powtarzało się przez kilka nocy, a ja zastanawiałam się tylko co On tam widział i czemu z taką uwagą wpatrywał się w przestrzeń.
Teraz wydaje mi się (możecie się śmiać), że On się szykował. Wiedział, że niedługo przyjdzie mu się z nami pożegnać. To zachowanie było tak niecodzienne, że nie potrafię sobie tego inaczej wytłumaczyć, choć wtedy zapomniałam o nim po paru dniach. Przez sekundę poczułam się troszkę lepiej. Pomyślałam, że może był na tą swoją pozaziemską drogę gotowy, przygotowany..
Ale ja nie byłam. I choć dawał mi szczęście swoja futrzastą osóbka przez tyle lat, nie zdołałam się nim nasycić, nasłuchać mruczenia, wystarczająca ogrzać kolan jego ciepłym brzuszkiem, napatrzeć na tej najpiękniejszy na świecie pyszczek. Tęsknota rozrywa mi serce. A spotkanie z innymi kotkami tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nigdy nie pokocham już żadnego innego Przyjaciela tak, jak kocham Jego. Codziennie przed zaśnięciem modlę się, żeby przyszedł do mnie chociaż we śnie. Zasypiam na wznak, z kołdrą zsuniętą do pępka, tak, jakby miał położyć się mi zaraz na piersi a swoją wyciągniętą łapką dotknąć brody, czy policzka. Łzy lecą na poduszkę, modlę się, zasypiam.. i czekam.

emilewo

 
Posty: 7
Od: Wto gru 13, 2016 15:51

Post » Nie sty 22, 2017 17:33 Re: Życie bez Życia

:(
Uwazam ze powinnas przygarnac kota. Pomysl ile kotow jest w gorszym stanie od Ciebie w schronisku? Ile z nich modli sie o to zeby 'to' sie w koncu skonczylo. Masz mozliwosci. Kazdy kot zasluguje na milosc, kazdy jest wart pokochania i kazdego sie pokocha.
Moim zdaniem wlasnie dlatego jestes w takim stanie, bo nie masz na kim sie skupic. My tutaj zazwyczaj mamy jeszcze inne koty, ktorym musimy sie zaopiekowac, które po smierci jednegk z czlonkow rodziny tez cierpią i my musimy sie nimi zająć jesacze bardziej troskliwie. To powoduje ze szybko musimy sie wygrzebac z naszej czarnej rozpaczy, bo mamy dla kogo zyc.
Wierz mi, kolejnego kota pokochasz tam samo mocno. Moze bedzie to inne ale bedzie tak ogromne, ze nie bedziesz umiala powiedziec kogo kochasz bardziej. Ja moje cztery koty kocham tak samo, bezgranicznie, chociaz kazdy jest inny, z kazdym inna historia sie wiąże, a dwa z nich juz nie zyja. Ponad miesiac temu odeszla Kitusia, ktora mialam 16 lat od dziecka. Ale musze matkowac pozostalym dwom. I kocham je tak samo mocno jak Kitusie i Maciusia. One na mnie licza, dla nich jestem opiekunka i matka w jednym.
Przekieruj swoje uczucia na zyjacego kotka, bo tamtemu juz nie pomozesz ;( a tak wiele kotow w schroniskach jest naprawdę w depresji, nie jedza, cicho płaczą, czekają...
Skarby: Obrazek

klaudiafj

Avatar użytkownika
 
Posty: 23538
Od: Czw cze 05, 2014 21:02
Lokalizacja: Bytom

Post » Nie sty 22, 2017 18:17 Re: Życie bez Życia

Ps. nie pros zeby Twoj kotek do Ciebie przyszedl nawet we snie. Pozwol mu odejsc. Trzymajac go tutaj nie pomagasz jemu. Trzeba pozwolic odejsc, dla jego dobra. I Twojego. Mozna plakac, to normalne, ale nierozpaczac i wolac go. On zasluguje na spokoj.


Mam nadzieje, ze nie pogniewasz sie na mnie. Przezylam to co Ty dwukrotnie, wiec patrze na to z tej perspektywy wlasnie :(
Skarby: Obrazek

klaudiafj

Avatar użytkownika
 
Posty: 23538
Od: Czw cze 05, 2014 21:02
Lokalizacja: Bytom

Post » Pon sty 23, 2017 13:28 Re: Życie bez Życia

klaudiafj - pewnie masz rację, że troszkę "lżej" mają Ci którzy mają większą kocią ferajnę. Mają kim się opiekować i dla kogo być silnym - ja zostałam totalnie sama. Ale nie jestem gotowa no nowego kota, co pokazał dobitnie ostatnia wizyta u znajomych :(
Wiem doskonale o sytuacji w schroniskach i kocich przytuliskach - od wielu lat organizuję w pracy coroczne zbiórki karmy, a jeden 1% zawsze leci na konto fundacji, z której wzięłam moją Pociechę. Moja dziecięca osiedlowo- dokarmianiowa też nie całkiem minęła - jak tylko widzę jakąś zaniedbaną kocią bidulkę, lecę do domu uszczuplić awaryjne zapasy karmy ;)
Nie roztkliwiam się nad sobą - chodzę do pracy, na zakupy, spacery, wróciłam na ukochane zajęcia jogi, które na cały miesiąc poszły w odstawkę. Staram się funkcjonować, staram się żyć. Jednak za każdym razem wracając do pustego domu (jestem singielką, bez dzieci) jest mi po prostu ciężko. Mam nadzieję, że będziesz w stanie choć trochę zrozumieć i wejść na chwilę w moja skórę :) Wiem, że starasz się radzić mi jak najlepiej, ale po prostu nie jestem jeszcze w stanie przygarnąć kolejnej istotki. Czułabym się z tym źle, nie w porządku przede wszystkim w stosunku do samej siebie.

emilewo

 
Posty: 7
Od: Wto gru 13, 2016 15:51

Post » Wto sty 24, 2017 12:17 Re: Życie bez Życia

Witaj Emilewo,

Napisze Ci też singiel, który po utracie 2 swoich zwierzaków w ciągu jednego tygodnia nie wiedział co ma ze sobą zrobić.
23.12.2013 roku odeszła moja 18letnia sunia.. 02.01.2014 roku odchodzi mój 19letni koci Przyjaciel.. zwierzaki, które przeżyły ze mną połowę mojego życia.
W domu cisza, pustka tak rozdzierająca serce że aż krzyczy.. w sercu dziura.. jak mam spać po 8 godzin, przy nich spałam 1,5 godziny..podawanie insuliny, leków etc.. jak to w zwierzęcym geriatrykowie.

Przychodziłam do domu, nikt na mnie nie czekał, nikt nie domagał się jedzenia, nie można się było przytulic do futrzastej mruczanki, pusta poduszka.
Leżałam i patrzyłam w sufit.. ale po 2 tygodniach doszło do mnie, że one by nie chciały żebym za nimi tak cierpiała. Postanowiłam więc, że pójdę na wolontariat do Fundacji się przydać innym potrzebującym kotom. I po 3 miesiącach wolontariatu kot, który był w depresji po postrzale z wiatrówki a nim się szczególnie tam zajmowałam zechciał żyć .. więc go stamtąd zabrałam. Podjęłam najlepszą decyzję wtedy, mam wspaniałego Przyjaciela.
Żałobę musisz przejść po swojemu, nie można wyprzeć emocji bo kiedyś się to skumuluje. Daj sobie czas na pożegnanie Przyjaciela a potem... może wolontariat i z czasem znów otworzy Ci się serce na jaką kocią biedę, która będzie potrzebowała Twojej miłości.
Jak już wzięłam Borysa z Fundacji to przyśniła mi się Moja Mama, która zmarła 12 lat temu: na rękach trzymała mojego kota a koło nogi siedziała sunia.
Wiedziałam, że mają najlepszą tam opiekę.
Życzę Ci wytrwałości w tym trudnym okresie i przytulam. :201461
Pisz bo tak czasem najłatwiej wyrzucić z siebie emocje a gdy je w sobie pozostawimy będą tylko siały spustoszenie a napewno nie poczujemy się lepiej.
Lepiej wypłakać na zewnątrz.
Pozdrawiam serdecznie.
Eśkowe mruczanki: http://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=1& ... 0#p8422130
Borysowe mruczanki: http://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=46&t=167143

Esiu [*]15.07.1995 - 02.01.2014r.... byłeś mi wschodem słońca i zachodem...
Borys [*] 2009 - 28.02.2019r. .. byłeś mi Najdroższym Towarzyszem ...

feniks32

 
Posty: 1506
Od: Pt gru 04, 2009 21:19
Lokalizacja: Kraków

Post » Wto sty 24, 2017 13:31 Re: Życie bez Życia

emilewo, ale ja Ciebie rozumiem, wierz mi, że bardzo. Jednak to zależy od Ciebie czy chcesz nadal tak żyć, czy może swój smutek przekujesz w coś dla kogoś... dla kotka.
Ja właśnie w takim stanie przywoziłam do domu Marysie, w jakim Ty jesteś.
Ale oczywiście każdy musi robić wszystko w swoim tempie. Tylko, że nie pomagasz sobie tym. Serce mamy pojemne - jedna miłość nie zaszkodzi drugiej. W moim sercu już kilka takich puchatych miłości się zalęgło.
Bardzo Ci współczuję :( I nie odbieraj tego w ten sposób, że sugeruję, abyś zastąpiła jednego kotka drugim, bo taka nie jestem i takie intencje są mi obce. Każda istota jest jedyna i niepowtarzalna. Każda ma swoją duszę.
Napisałam już co miałam w temacie przygarnięcia kotka, nie bój się, nie będę wałkować tego tematu ;)
Ja też się nie pozbierałam po mojej Kitusi. Wszystko jest takie dziwne, inne, puste, ale nie mogę przygarnąć kolejnego kota ze względu na to, że moja Marysia nie jest na to gotowa, ale to długa historia. Choć byłam naprawdę o krok od przygarnięcia wielkiego kocura. Na szczęście kocurek znalazł wspaniały dom. Wiem, że nie mogę mieć teraz trzeciego kota, dla dobra moich obecnych. Zresztą pustki po Kitusi nikim nie wypełnię, a tylko przy Marysi i Tosi jest co robić, czasem dostarczają mi takich rozrywek, że nie wiem w co ręce wsadzić ;) Kocham je ogromnie, ale brakuje tej jednej, mojej drugiej połówki :(
Trzymaj się i pisz :201461
Skarby: Obrazek

klaudiafj

Avatar użytkownika
 
Posty: 23538
Od: Czw cze 05, 2014 21:02
Lokalizacja: Bytom

[następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 292 gości