Najgorszy jest pierwszy tydzień. Wtedy, gdy można powiedzieć – jeszcze w niedzielę był, jeszcze we wtorek był, jeszcze w środę przed południem był… ale przychodzi krytyczna godzina i później już to nie działa, bo już go nie było. Okropne to, ale ten najgorszy tydzień minął
Umierały mi już koty, umierały psy, odkąd jestem na forum, przed Druidem, pochowałam 4 koty. A jednak to było co innego, owszem bolało zawsze. Ale Dracul i Putita były stare i chorowały na pnn. Żeby nie wiem jak się człowiek z tym nie godził, żeby nie wiadomo co robił, było wiadomo, ze przyjdzie taki dzień, gdy dojdziemy do ściany i nic już się nie da zrobić. Ignaś umierając miał 21 lat, owszem, była jakaś przyczyna śmierci, ale umarł na starość. Tak, dla mnie te 21 lat to i tak było za mało, no ale przecież wiadomo, że na starość nie ma lekarstwa, że taki stary kot może się „posypać” w każdej chwili. Rysia niestety żyła na minie, po operacji guza listwy mlecznej, cały czas to było nasze życie w strachu. Oczywiście spychanym gdzieś do kąta, zaklinanym, że jednak się udało, ale i to nic nie dało, Rysia umarła, tak, mimo wszystko to był szok, że jednak, że tak szybko to poszło, ale można to było jakoś ogarnąć rozumem.
Ale Druś??? Młody, zdrowy, regularnie badany, radosny. W pełni sił, w kwiecie wieku, nawet się jeszcze nie zbliżył do starości. I umarł, tak po prostu umarł, nie ogarniam tego, nie godzę się z tym, nie potrafię. Nic, zupełnie nic nie wskazywało, że dzieje się coś złego, że mu coś zagraża. Nie zjadł śniadania i tylko. No i rzygnął, pomyślałam – kłak i zaplanowałam wizytę u weta na wieczór. Bo Drusio, gdy się już zakłaczył, wymagał pomocy. Nie, nic skomplikowanego. I ten kotek, zachowujący się zupełnie normalnie, miziający się i wskakujący na łóżko, nagle upadł, stracił przytomność i już do nas nie wrócił. Teraz sobie myślę, że ten rzyg spowodował pęknięcie /urwanie się tego, co się w nim czaiło, może rosło (po kilku dniach namysłu myślę sobie, że rzyg mógł być symptomem zbierającej się wewnątrz krwi). Natychmiast pojechaliśmy do lecznicy – szybko, bo to blisko, natychmiast podjęto reanimację i nic nie pomogło. Tlen, kroplówka, leki, nic. Dojechał do nas na pilne wezwanie dr Balcerak, i też nie był w stanie mu pomóc, uratować go. Jedna półkula mózgu mówiła mi, że jest dramatycznie źle, ale druga cały czas wierzyła, że to się musi udać, że wrócimy do domu we trójkę, może z chorym, ale żywym kotem. Pytałam co możemy zrobić, okazało się, że nic. Że najpierw trzeba wyprowadzić go z wstrząsu, podtrzymać krążenie, dopiero później można podjąć jakiekolwiek działania. Brałam udział w tej reanimacji, gdy jedna z wetek podawała adrenalinę, druga robiła masaż serduszka, ja robiłam Druniowi sztuczne oddychanie, wdmuchiwałam mu powietrze w ten grafitowy noseczek, w nonio. I cały czas myślałam o tym, że Druś uwielbia gdy mu dłubię w nosie. Co jakiś czas uwalał się na mnie właśnie w tym celu, no i dłubałam mu w tym nosku, też to lubiłam. Wrócił do nas po reanimacji, tzn serduszko zaczęło bić równo, a po kilkunastu minutach znowu zaczął odchodzić i już nie udało się go zawrócić. W trakcie miał dwukrotnie zrobione USG i echo serca, widoczny był płyn pomiędzy płatami wątroby, niewielka ilość, zbyt mała na punkcję jak mówiła wetka. W dobrej morfologii jedno było nieprawidłowe – obniżona ilość czerwonych ciałek. To oraz ten płyn, dlatego wetka stwierdziła, że jest jakieś wewnętrzne krwawienie. I bolesność w okolicach wątroby. Później dr Balcerak zrobił powtórnie USG i echo, poza tym płynem nie było nic widać. Po śmierci nakłuł Drusia, nakłuł to miejsce, i faktycznie była to krew. Nie wiem czy Druś był przytomny w swoich ostatnich godzinach, kontakt był kiepski, źrenice bardzo rozszerzone, słabo reagujące na światło. Te jego piękne oczy, takie niezupełnie do siebie podobne. Chcę wierzyć, że gdzieś tam, którymś zmysłem wiedział, że jestem przy nim, że go kocham, że nie odchodzi sam, ale jest odprowadzany.
Mogliśmy zrobić sekcję, ale nie zdecydowałam się. Gdyby mogło to przywrócić mu życie, ale nie mogło. Nie chciałam, żeby był krojony, pobiegł więc za TM cały, piękny, w swoim nienaruszonym błękitnym futerku, mam nadzieję, że teraz przytula się do Rysi. Śpią razem, tak się przecież kochali za życia. Nie wierzyłam i nadal nie wierzę, nie potrafię. Bo to szok, bo nic tego nie zwiastowało.
Oczywiście teraz, nieustannie, obsesyjnie szukam w sobie winy. Masochistycznie dłubię w pamięci, żeby stwierdzić co przegapiłam, co zaniedbałam, gdzie zawaliłam, czego nie dopilnowałam. Podobno nic nie mogłam zrobić, podobno nawet gdybym pojechała do weta rano, też nie miałoby to znaczenia. Ja wiem, że i ludziom, i zwierzętom przytrafiają się takie rzeczy, ale nie umiem się pogodzić z tym, że dotknęło to mojego Drusia, mojego Druchnę. Teraz się zastanawiam (po kilku dniach) czy gdybym pojechala natychmiast gdy nie zjadł śniadania, czy mógłby żyć. I jednak mam okropne wrażenie, że zawaliłam. Prześladuje mnie to. Niby wiem, że to bez sensu, ale nie mam wpływu na to szukanie winy.
Wymarzony kotek, tak. Różnie to bywa z marzeniami i z ich spełnianiem. Ale Druś przerósł marzenia, nie to, że je spełnił, tak powiedzieć, to nic nie powiedzieć. Był cudownym kotem, pomijam jego zjawiskową urodę, ale cudną miał osobowość, cudowny charakter, kot marzenie. Był zupełnie wyjątkowy. Już tu chyba kiedyś pisałam, że gdybym miała poszukać jednego słowa na określenie go, tym słowem byłaby czułość. Nasze kocie serduszko, tak na niego mówiliśmy, poza tysiącami innych imion nosił i to, takie opisujące Drusia jako całość. Druid, Druidoryx, Drusio, Drunia, Druńka, Druidello, Druś, Druchna, a w końcu Cycol. Bo od małego koteczka był moim trabantem. Spał ze mną, masakrował mi brzuch ugniatając grubymi łapeczkami, gruchał – bo taki dźwięk z siebie wydawał głaskany i pieszczony, nie mruczał, gruchał jak gołąbek. Wystarczyło do niego podejść gdy spał, a on natychmiast z rozkoszy wyprężał łapeczki – czekał żeby wziąć i trzymać (uwielbiał trzymanie za lapkę), a zaraz potem podawał brzuszek do miziania. Czasem w nocy, brał w łapki moja stopę i tak spał, w takim bliskim kontakcie, przytulając pyszczek. Nigdy już nie zrobię zdjęcia, które zawsze chciałam zrobić, ale miałam przecież zdążyć, mieliśmy przed sobą tyle wspólnego czasu. Bo Drusio zawsze mi towarzyszył do ubikacji. W nocy, albo gdy byłam sama w domu, nie zamykałam drzwi, a on układał się w drzwiach i patrzył mi w oczy. A gdy drzwi były zamknięte, wsuwał pod nie łapki, swoje niebieskie, i tak czekał aż wyjdę. Ostatnio wydzielałam mu jedzenie. Tzn karmiąc najmłodszego, Drusia częstowałam minimalną ilością. A teraz żałuję, gdybym wiedziała, że tak odejdzie, nie dbałabym o jego wagę, tylko karmiła do oporu bo w jedzeniu znajdował ogromną przyjemność. Nie miał w sobie grama agresji, miał do nas bezgraniczne zaufanie i pozwalał na wszystkie, czasem nieprzyjemne, zabiegi, np. pobieranie krwi czy USG. Był łagodnym niedźwiadkiem, jednocześnie bardzo bystrym, inteligentnym. Był ostatnią i najwyższą instancją w kocich sporach, czasem wkraczał do akcji i przywoływał do porządku awanturujące się towarzystwo. Mój Druś, moje spełnione marzenie. Nie wierzę, że pobiegł dalej, nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Pewnie inaczej bym to odczuwała gdyby był stary, gdyby chorował. Owszem, też bym rozpaczała, ale to zupełnie inny typ rozpaczy. Wszystko jest puste, miejsce po miseczce też, miseczka poszła z nim za TM, tam będzie się mógł objadać bez ograniczeń.
Tak sobie myślę, że w większości przypadków nie ja zdecydowałam, że zamieszka z nami tek konkretny kot, to los decydował. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia, Zdecydował los, w osobie pani Ewy. Gdy szukałam kota swoich marzeń w Polsce były ze 3, może 4 hodowle kotów kartuskich. Wybrałam hodowlę, rozmawiałam długo z hodowczynią, zdecydowałam, że to ma być chłopiec. Miałam długo czekać, ale właśnie los zdecydował inaczej. Ktoś zrezygnował i tak Druś trafił do mnie. Nie, to nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, byłam gotowa na jego przyjęcie pod każdym względem, również emocjonalnym. Tak zresztą jest z każdym kotem, wiadomo, że bierze się go, żeby kochać. I tak sobie myślę, że jeśli ten warunek jest spełniony, jeśli kocha się bezwarunkowo (a przecież na tym polega miłość) to nie ma obaw, że coś pójdzie nie tak. W czerwcu 2010 roku przyjechał do nas mały dzielny kotek, doskonale wiedzący do czego służy człowiek, do czego służy łózko, co się robi z ludzkim talerzem. I pokochaliśmy się od pierwszego wejrzenia, a on po mniej więcej 2 minutach u nas zamieszkał (po kolejnej minucie zyskał w Rysi kochającą, zastępczą matkę; on też ją bardzo kochał). Bardzo się kochaliśmy. Kot marzenie. A teraz go nie ma i to jest poza moim pojęciem. I co rano budzi mnie przerażająca myśl, pierwsza w ogóle – nie ma Drusia. Nie potrafię tego zrozumieć.
Tak mi się wzięło na pisanie, musiałam to z siebie wyrzucić i wyrzucałam przez ten tydzień. Dziękuję za wsparcie, za brak zrozumienia dla śmierci Drunia, za szok. Dziękuję
Ale w żalu jestem nieutulona. Mam trzy koty, a strasznie jest pusto.
Koty są szalenie empatyczne, a ja dałam ciała. W ostatnich dniach chyba nie okazywałam im tyle miłości, ile należy. Jakoś tak zachowałam się podle. Może dlatego we wtorek pochorował się Nodi? A może mam paranoję? We wtorek wieczorem miał 40,4 st temperatury. Leczymy, pieścimy i bardzo się boimy o najmłodszego.