Płastka kokosi się na kanapie. Lewy boczek... prawy boczek...
Trudno uwierzyć, że ona właściwie funkcjonuje w doliczonym czasie gry.
Jeszcze dwa lata temu dzikun był z niej taki, że przesiedziała sezon na kamieniu przy drodze przed furtką.
Przez płot przelazła w zimie 2014/2015 i została na działce.
W zeszłym roku już mieszkała u nas. Ze strefą bezpieczeństwa 2 metry.
Schody zaczęły się kiedy na trzy dni przed terminem naszego wyjazdu przestała jeść.
W perspektywie było zostawienie jej i sprzątnięcie trupka, kiedy padnie z głodu.
O złapaniu mowy nie ma. Do klatki nie wlezie, bo za cwana. Co robić?
Wystawiłam zimową budę. Wlazła do środka sprawdzić warunki. To ja biegiem zza winkla z łapką.
Przystawiłam klatkę do otworu w budzie i zaczęłam łomotać w dach budy. Przelazła. Uf.
Pakiet zawiozłam do wetkosióstr za miedzę.
Nieżarcie to był powód główny. Był też dodatkowy, bo na uszku zrobiła się babinie gula wielkości czereśni.
Nieżarcie ustąpiło po tygodniu antybiotyku. Zastrzyki robiono dwuosobowo - jedna osoba podnosiła klatkę, druga kłuła opadniętą na dno w tyłek przez kraty.
Gula czekała na przyjazd chirurga. W perspektywie rak płaskonabłonkowy i oberżnięcie ucha. A może i dwóch.
Kiedy chirurg uśpił bździungwę do zabiegu okazało się, że gula to krwiak - prawdopodobnie skutek świerzba.
Z braku zajęcia wyczyścił jej zębiska z kamienia. Następna do spa na mój koszt pojechała
Siedziała w lecznicy prawie trzy tygodnie. Wyszła równie dzika jak przyszła.
A w tym roku babie odbiło. I stwierdziła, że jest domowym kotkiem.