O tej godzinie, to już chyba dzieńdobry.
Przepraszam, że nie pisałam, ale dziś pierwszy raz
od ponad tygodnia włączyłam komputer.
Dziś, pierwszy raz w miarę mogę usiąść do klawiatury.
To co przeżyłam przez ostatnie dni, można określić tylko mianem
koszmaru.
Cholernego koszmaru z którego chciałam się obudzić,
choć prawie wcale nie sypiałam, nie licząc krótkich drzemek.
Noc mieszała mi się z dniem, dzień z nocą…
nie wiedziałam nawet jaki jest dzień tygodnia.
Wszystko zaczęła się w niedzielę 13-tego.Zauważyłam, że Ivi bardzo mało je, a że wszystko zapisuję,
zaczęło mnie to troszkę niepokoić.
Stała się niemrawa i ospała.
Dostała strasznej biegunki – dosłownie się z niej lało.
W nocy z niedzieli na poniedziałek, jej stan się pogorszył.
Rano pobiegłam do weta.
Diagnoza – panleukopenia.
Od razu usłyszałam, że jej szanse są bardzo małe i mogę się spodziewać,
że będę miała cyt:
„cztery trupy”, bo statystycznie wychodzą
z tego 2 na 10 kociąt, a stan Ivi był bardzo ciężki.
Dostała jakieś zastrzyki i wróciłam do domu.
Całą drogę byłam w szoku, powtarzając sobie, że to niemożliwe –
one nie mogą umrzeć…to przecież takie nierealne.
Po powrocie do domu zadzwoniłam do Floridy i podjęłam decyzję,
że będę kur…walczyć.
Wróciłam do weta mówiąc, że się nie poddam i ma je wszystkie
ratować.
Spytałam o metody leczenia i dowiedziałam się, że leczyć to można tylko
objawowo i najlepiej na dziale szpitalnym, pod stałym nadzorem,
przy ciągłym podawaniu kroplówek, a że w Częstochowie nie ma nic
takiego, lekarz nie chcąc robić mi złudnych nadzieji, sprowadził mnie
na ziemię – to znaczy tak mu się wydawało, bo ja postanowiłam
walczyć.
Ivi dostała kroplówkę, a reszta kociąt zastrzyki z antybiotykiem.
Dostałam wytyczne, nawadniać, nawadniać i jeszcze raz nawadniać.
Kupiłam w aptece kroplówkę, strzykawki i igły i wróciłam do domu.
Ivi słaniała się na nóżkach.
Całą resztę dnia nosiłam ją przy gołej skórze, aby ją ogrzewać,
dodatkowo pozasłaniana w szlafroki, swetry itd.
Ciągle nawadniałam strzykawką z solą fizjologiczną, podobnie jak
resztę kociąt.
Nadeszła noc z poniedziałku na wtorek.
Ok.4-tej nad ranem wyszłam z psem i na klatce schodowej,
która była zamknięta, znalazłam małego kociaka.
Nie mogłam uwierzyć.
Ktoś musiał go w nocy podrzucić i może powiecie, że jestem okrutna,
ale nie chciałam, nie chciałam go brać.
I tak jego szanse przy wirusie u mnie w domu były by małe.
Otworzyłam klatkę i poszłam z psem, mając nadzieję, że gdy wrócę,
już go nie będzie, ale kurde był i płakał strasznie.
Wyniosłam mu jedzenie i próbowałam umieścić w okienku po Szaruni,
ale…
kurde nie mogłam – przyniosłam go do domu, zastanawiając się
co dalej.
Napisałam smsa, do Floridy, że musi go rano zabrać.
Flori przyjechała zaraz po siódmej i rozłożyła ręce.
U niej też epidemia i to na raz kociaki z psami rozłożone…masakra.
Wzięłam kociaka do weta zaraz gdy otworzyli gabinet.
Ocenił go na dwa miesiące i stan wyczerpania.
Odrobaczył i od razu podał antybiotyki.
Kot został u mnie.
To szylkretowa kotka, troszkę podobna do Moteczki, ale o Taszce,
bo to jej chwilowe imie, jeszcze napiszę.
Przez cały wtorek, środę i czwartek dwa razy dziennie biegałam do
weta na podskórne kroplówki z kotami, a w między czasie
ogrzewałam, nawadniałam, gotowałam –
tak się wydaje, ale nie miałam ani chwili wolnego czasu,
ciągle trzeba było coś przy nich robić.
Już nawet przestałam się myć i do weterynarza chodziłam tak jak
stałam – nieumyta w kilkudniowych ciuchach.
Ciągle spędzały mi sen z powiek pieniądze.
Pożyczałam gdzie się da.
Mleko w sklepie zoo brałam już na kredyt, choc Pani nie bardzo
chciała się na to zgodzić... i już martwiłam się z czego oddam.
W piątek zastawiłam pierścionek od Łukasza w lombardzie psia mać.
W nocy z czwartku na piątek stan Bredo strasznie się pogorszył.
Kociak przelewał się dosłownie przez ręce.
Wymiotował już samą wodą, tracił przytomność – Boże,
nie wiecie jak się bałam.
Patrzyłam na zegarek trzymając go opatulonego na piersi
i licząc każda minutę do 9-tej rano, bo wtedy otwierają gabinet wet.
Zachowywal się jak kot wychodzący z narkozy, chciał uciekać na
przemian z utrata świadomości.
Nie potrafię ubrac w słowa, jak strasznie się bałam i jak bardzo go
prosiłam, żeby wytrzymał,
a tu zegar wciąż pokazywał 2-gą, 3-cią…
Podałam mu nifuroksazyd i na siłe poiłam go kroplówką.
Doczekał rana i dostal u weta masę kroplówek.
W piątek choroba dopadła Traszkę.
Tego samego dnia Ivi i Brego dostały kroplówki prosto do brzuszka –
Boże – nikomu nie życzę, aby jego zwierzak musiał przez to przejść.
Ból jest prawdopodobnie straszny.
Ten płacz kociaków ściskał mi serce.
Krzyczały tak głośno, że miałam wrażenie, że zaraz popękają im
struny głosowe.
Brego, którego trzymałam z bólu ugryzł mnie aż do krwi…
Boże, płakałam razem z nimi.
W sobotę nastąpiła znaczna poprawa.
Wet oglądając je, nie mógł uwierzyć i powiedział, że to cud jakiś,
bo na dzień dzisiejszy mają,
pfu, pfu aby nie zapeszyć 100%
szans na wyzdrowienie.
Znów dostały podskórną kroplówkę i jakiś cholernie bolący zastrzyk
z mikroelementów, ale na samą myśl, że się uda – rany,
nie wiecie jak się cieszyłam.
Ciągle je nawadniam.
W poniedziałek znów do weta, ale wrócił im apetyt, piją mleczko,
zaczynają jeść gerbera i mają zapędy do zabawy, choć są jeszcze
słabiutkie
i powiem Wam, że ten widok, widok jak próbują się bawić,
jak wypijają całą butle mleka – kurde,
wynagradza wszystko – jest bezcenny.I tu chciałam podziękować Fundacji For Animals Częstochowa,
za opiekę medycznę nad kociakami.
Gdyby nie oni, nidgy w życiu nie było by mnie stać na ich ratowanie.
Nie chcę nawet myśleć, ile ich leczenie kosztuje,
bo ja nie zapłaciłam ani grosza za wizyty u weterynarza,
mimo, że biegałam tam dwa razy dzienie.
Flori pomogła mi tez z zakupem mleczka,
za co bardzo, bardzo jej dziękuję.Dziękuję taż manianie, że znalazła chwilkę,
aby nadzorowac bazarek i forum.Czyli, żeby nie zapeszyć
pfu, pfu, oszukaliśmy statystyki.
Wszystkie cztery, a w zasadzie pięć kociaków żyje i najgorsze,
mam nadzieję, mają już za sobą.
Czy zancie kogoś, kto może mi pomóc finansowo???
Bo strasznie tej pomocy potrzebuję
