Mała wciąż chętnie je, nie wymiotuje, ale... mam wrażenie, że z nastrojem gorzej. Nie bawi się, dnie spędza głównie leżąc. No i nadal chuda, niestety. W ogóle nie przybiera na wadze. No nic, na razie nie panikuję.
Znalazłam dziś na półce opatrunek, który ściągnęłam Nesce z łapki po ostatnim pobieraniu krwi i dwa strupki, które oderwałam z miejsc po wkłuwaniu się rozlicznych w ostatnich miesiącach igieł - od kroplówek i zastrzyków... Mam też zachowane jej wąseczki. Wszystko to wrzuciłam w torebkę zamykaną od góry - po lekach, które również dostałam dla niej w ostatnich tygodniach jako leki ostatniej szansy (a raczej leki "złudnej nadziei"). Takie moje małe sanktuarium...
Na co dzień nie jest źle. Nawet zdołałam przeczytać książkę w całości i mieć z tego przyjemność - rzecz nie do pomyślenia od listopada zeszłego roku. Ale czasem chwyta mnie taki okropny żal! I to w najmniej spodziewanym momencie, np. gdy robię sobie herbatę albo idę do sklepu... I wtedy wyobrażam sobie, że staje przede mną jakiś mag władny wskrzeszać z martwych. I tylko negocjuje ze mną cenę. A ja się godzę na wszystko.