Trwa.
Dokładnie tak właśnie.
To znaczy dziś wystraszyłam się rano, bo nie było jej w szafie, gdzie ostatnio leży na poduszce elektrycznej i nie mogłam jej znaleźć. Nie dość tego było niedaleko zwymiotowane a wczoraj wieczorem też wymiotowała. Ale wczoraj może za dużo na raz dostała.
No więc zaczęłam gorączkowo szukać przerażona na maksa.
Była w innej szafce obok talerzy
Schowana wciśnięta. Pewnie Migiel ja pogonił.
Jak już "obrobiłam" Migiela zabraliśmy się za karmienie.
Tika jest w tej chwili słaba i już jednak wychudzona.
Aż boję się ja brac na ręce ale nie ma wyboru.
Najlepiej jej idzie gotowane jedzenie - znaczy trochę kurczaka, ryż i marchewka z pietruszką. Wszystko musi być dokładnie zmiksowane i odpowiedniej konsystencji wtedy nie pluje i wychodzimy z operacji w miarę czyste.
Ale...
No właśnie, ale.
Dziś chciała zejść kiedy już pychalek umyliśmy ale jeszcze była gimnastiorka. Ćwiczę ja trochę, łapki przednie i tylne, masujemy brzuszek, bo te mięsnie tak szybko zanikają. A potem zeszła i poszła do kuwety, aż żałowałam, że pod ręką pojemnika nie mam.
No i co najważniejsze wróciła i przytuliła się do nóg:) No to wzięłam ja na ręce i poszłyśmy na fotel, ten od mizianek. Bo na tym fotelu ani leków nie ma ani zastrzyków, nic, tylko przyjemność:)
W końcu dziś Dzień Kota. Migiel zazdrośnik potem przyszedł zaczepiać ogon Tiki ale w miarę delikatnie.
A jeszcze potem Tikusia zaczęła mruczeć. Cichutko, słabiutko ale jednak:)
Bardzo lubiła zawsze siedzieć na oknie, które jest obok więc ja tam posadziłam. Nie chciała, wróciła na kolana i dalej mruczała:)
Może najgorsze już za nami?
Zaraz jedziemy na zastrzyk i chyba na jutro umówimy badania.
Choć nie wiem czy to dobry moment ale dr Zacharewicz bardzo się boi tego wysokiego potasu i okropnego widoku krwinek przy koszmarnym poziomie i czerwonych, bo za mało i białych bo za dużo.