Jestem już jakiś czas z Wami na forum i wreszcie zebrałam się na odwagę, by założyć osobisty wątek moich koci.
Nie było łatwo, o nie, bo forum opiniotwórcze jest i krytyczne jest - a ja często co w sercu to na języku... znaczy na klawiaturze
A więc ( nigdy nie zaczynaj zdania od "a więc" ! ) ...
... jak to mówią - Avanti !!!
***
A u mnie to było tak...
Koty w rodzinie były od zawsze – było to tak naturalne i bezdyskusyjne jak mycie zębów.
Pierwszy udomowiony, którego rejestruje moja pamięć to Iwan Stary, wielki biało-czarny krów (byczek raczej, rzec by należało).
Iwana zimą przyniósł wujek spod hucianej stołówki, tak „tylko na odkarmienie i przechowanie”...
Iwan został i panował nam miłościwie dobrych parę lat zanim odszedł (*).
Potem była Starenia zwana też Tereską.
Ech, to była Prawdziwa Kocia Dama.
Wyrwałam ją pewnego zimowego wieczoru z rączek podwórkowych dzieciaków z kluczami na sznurówce u szyi, które to „przyjemniaczki” chciały owych kluczy użyć do otwarcia oczek chyba niespełna tygodniowej kociny (powieczki same zaczęły się jej rozchylać dopiero po paru dniach).
Starenia wykarmiona butelką, uważała człowieka za swój gatunek i w takim przeświadczeniu pozostała do ostatnich dni swojego życia.
Była dumną piękną burą pręguską, zwyczajną dachówką, ale tak ludzką w reakcjach, że aż czasem strach było przy niej coś mówić, zdawało się że rozumie każde słowo i emocje. Mojej Babci zlizywała łzy z policzków, kiedy Babcia bardzo cierpiała z bólu pod koniec swojego życia...
Starenia jak na damę przystało korzystała jedynie z toalety (wody jednak nie spuszczała),
piła tylko z kranu (odkręcała, ale nie zakręcała),
spała tylko pod pierzyną (właściwie nie spała tylko „wścielała się” - jak mawiała Babcia).
Była kocicą dość gadatliwą, lecz nie miaukliwą – raczej szczekała i mryndoliła (to również neologizm made by Babcia).
Starenia wyznawała zasadę „my home is my castle”. Była kotką typowo obronną – siadała na progu domu i trzymała wartę – nie sforsował jej nawet sąsiedzki wielki owczarek niemiecki Cygan, z którym na ogrodzie wyczyniała dzikie harce.
Kocica długo była bezimienna, aż z pewnej sylwestrowej eskapady (była kotką wychodzącą na hormonach) wróciła zaciążona – widać zabawa była przednia, kocur uroczy i się panna zapomniała.
A tak serio to... spóźniliśmy się z hormonem (sterylki nie były wtedy na tapecie – lata 80.).
W szafie, na stosie świeżo wykrochmalonej rodowej pościeli rodu Abratańskich, kota powiła Białasa i Burego (który to poród, nastolatką bedąc, osobiście drżącymi rękoma odbierałam) i została dumną "Starą Kotką" czyli Starenią.
Niestety braki w edukacji swoich Dużych Starenia przypłaciła własnym życiem – w podeszłym wieku zaliczyła jeszcze jedną „wpadkę” miała martwy miot, infekcję dróg rodnych, nieudany zabieg i ... (*).
Następny był Rudy Leon pseudo Łakadil.
Leon trafił do mnie jako nieprzemyślany prezent urodzinowy od znajomych z akademika. Mieszkałam wtedy z dala od rodzinnego domu, żyłam w studenckiej komunie i przecudnej urody maleńkie pomarańczowe kocię z chabrowymi oczami nijak się miało do takiej rzeczywistości, a jednak się w niej jakoś odnalazł.
Mieszkał jako drugi walet w studenckim pokoju, terroryzował moją śpiącą na podłodze przyjaciółkę, skacząc jej w nocy na twarz ze ściennej szafki, chadzał z nami na wykłady, tylko do pracowni chemicznej - z racji bezpieczeństwa (kota nie preparatow) - miał kategoryczny zakaz wstępu).
Był rozpieszczany przez dwie trzecie akademika i potwornie grymasił przy jedzeniu. Bywało pod koniec miesiąca, że z zaskórniaków kupowałyśmy dla siebie najpodlejszy serek topiony, a dla Leosia musiała być wołowinka lub kurczaczek.
Po roku nauk akademickich, gdy ja wyjechałam za granicę na półroczną praktykę, Leon stwierdził, że jest wystarczająco wyedukowany, wyemigrował do mojego rodzinnego domu i tam już pozostał, aby wieść raz sielankowe raz pełne utarczek z tubylcami życie jedynego w okolicy ogromnego rudego przystojniaka. Sąsiedztwo szybko zaczęło upominać się o alimenty, a lowelas wykręcić się nie mógł - wszystko widać było czarno na... rudym.
Musiał pożegnać się z rodowymi klejnotami, stracił rezon i chęć do nocnych wycieczek, stał się kotem kocykowo-zapieckowym i wbrew temu co się mówi o następstwach kastracji - bardzo agresywnym.
Jak się potem okazało cierpiał na bardzo rzadką chorobę mózgu powodującą nadpobudliwość i agresję. Nie mogąc się naparzać z innymi kocurami używał sobie nieźle na nas.
Pożył z nami jeszcze tylko kilka lat, ujawnił mu się rak dziąseł, nie mógł jeść, chudł, źle znosił leczenie, znikał, odszedł... (*).
***
Nastąpiła dłuuuga przerwa w mojej kociej przygodzie.
Po studiach wynajmowałam coraz to inne mieszkania, pracowałam, jeździłam na delegacje, poznałam TŻ, zmieniłam stan cywilny, zmieniłam miasto raz i drugi i trzeci i ... czegoś zaczęło mi brakować.
Rodzinnego domu w Dąbrowie, przyjaciół pozostawionych w Krakowie, pierwszego mieszkania w Sandomierzu, pracy którą kochałam, a zmuszona byłam porzucić?
Nie, nie tego wszystkiego... a czegoś niematerialnego, nieopisanego, metafizycznego, nieziemskiego, czegoś ...
... Mruczenia? ... Tak! ... Kociego Mruczenia!
Zaczęłam robić wszystko żeby COŚ się do mnie przyplątało.
Zanim wyrzuciłam śmieci zwiedzałam szereg osiedlowych śmietników.
I nic.
Na trasie W-wa - Sandomierz i W-wa – Dąbrowa (nasze eskapady do rodziców) wypatrywałam czy na poboczu nie leży COŚ co mogło by potrzebować pomocy i miłości.
I nic.
Do schroniska nie miałam odwagi pojechać, no bo jak tu zabrać jedną bidę pod pazuchę, odwrócić się plecami do innych i odejść...?
Że to egoizm może powiecie, bo o swoje odczucia dbałam?
Nie wiem.
Może.
Jak zwał tak zwał, ale do schronu nie pojechałam.
Szukałam kota, a przy okazji pracy, tak żeby nie zwariować z nicnierobienia w obcym mieście.
I tak poznałam panią Marylę. I tak popełniłam artykuł do Kocich Spraw.
I tak z pierwszej z brzegu interwencji na Powązkach trafiło mi się kocie szczęście-nieszczęście.
Zresztą Zupełnie Dzikie Szczęście-Nieszczęście.
POLDI. Poldek Cwaniak. Polduś. Poldini. Poldzisko. Po...
Po prostu Poldek zwany Kiszką.
I tak spełniło mi się pierwsze w dorosłym życiu marzenie...