Witam wszystkich. Opowiem wam o tym jak przestałam być naiwna... Szkoda tylko, że ucierpiał Lapi
Mieszkam sobie z kotem - Laptopem. Trzy miesiące temu postanowiłam go wykastrować, bo Lap zaczął tam i ówdzie zaznaczać swoją obecność . W tym celu udałam się do weterynarza, umówiłam na zabieg i zaniosłam włochacza. Weterynarz go ode mnie wziął i... kazał przyjść za godzinę. Odebrałam Lapa z gabinetu, biedaczysko straszne, ale na szczęście następnego dnia już było w porządku, jadł, troszkę się pobawił i pomruczał.
Po 3 tygodniach zaczęły się kłopoty z oczkami, zapalenie spojówek Po dwóch dniach kotu zaczęły się robić krwawe strupy pod oczami Zrobił się ospały, smutny. Zaniosłam go do tego samego weterynarza. "Lekarz" pokiwał głową, ponarzekał i dał mu zastrzyk z antybiotyku. Lapkowi było troszkę lepiej, ale nadal to nie był ten sam szczęśliwy kot. I tak sobie naiwnie chodziłam do lecznicy przez tydzień. Z Lapem było troszkę lepiej, ale nie zdrowiał.
Więc zawiozłam go do Wrocławia, do moich rodziców i oddałam w ręce prawdziwego lekarza. Oto co się okazało:
- w czasie kastracji, wg pani weterynarz, kot został zakażony gronkowcem złocistym (kot jest niewychodzący i nie spotyka się z innymi zwierzętami)
- kot był wnętrem, zostało mu wycięte tylko jedno jądro, o czym "lekarz" nie raczył mnie poinformować, w ogóle nie raczył mnie poinformować
- ja się okazałam być idiotką kot cierpiał ja też, o kosztach leczenia nie wspominając.
Reasumując. Leczcie koty u lekarzy mających dobrą opinię i pytajcie się co i jak i dlaczego!!!
Na szczęście teraz z Lapem już w porządku, oczka wyleczone A jak się troszkę jeszcze podkuruje to pójdziemy na usg i wyciachamy ostatnie jajeczko...