Witam Wszystkich. Przeglądałam tematy na forum: smutne i te wesołe i dorosłam do tego, żeby opowiedzieć pewną historię. Pewnie dlatego, że czuję się winna... Ale od początku. Moi rodzice mają za Łodzią restaurację i gdzieś tak od października ubiegłego roku, na tarasie zaczęła pojawiać się Kotka: ładna, dostojna, biało-czarno-szara. Nieufna. Ponieważ ze względu na pracę spędzałam u rodzinki dużo czasu, zaczęłam ją dokarmiać. I głaskać. To był poważny błąd z mojej strony. W każdym razie Kota się zadomowiła - nadal była "dzikim" kotem, ale nas (a szczególnie mnie) traktowała jak własnych. Spała na sali, albo w piwnicy, albo szwendała się nie wiadomo gdzie - w końcu była niezależna. Moje psy ją w pełni zaakceptowały, a George i Zuzia na wszelki wypadek schodziły z drogi, jeśli akurat przyjeżdżały do rodziców ze mną. Sielanka wręcz. I tak minęła zima, przyszła wiosna. Kocica zaczęła znikać na dłużej... I gdzieś tak od kwietnia tego roku zaczęła się zaokrąglać. Zrobiła się spokojniejsza, złagodniała. Jednym słowem: miała zostać Mamą. Któregoś majowego popołudnia weszła do mnie na salę w resturacji i z całym zaufaniem przygotowała się do rodzenia. Nie mogłam tego Jej zaufania zawieść - wymościłam duże pudło ręcznikami, schowałam w choinach w ogrodzie i zaniosłam tam Kotkę. Podstawiłam miseczki z wodą i jedzonkiem. I niestety musiałam wracać do Łodzi. Rano, z bijącym sercem jechałam do rodziców. Na tarasie powitała mnie Kotka i dumnie zaprowadziła w choinki. A w pudle leżały cztery, śliczne, puchate Kociaczki... Coś przepięknego!!! I popełniłam drugi błąd. Fatalny w skutkach. Doszliśmy z bratem do wniosku, że Kotka nie powinna zostawać w ogrodzie, ale zaniesiemy Ją i Maluchy do drewutni przy naszym domku letniskowym - tam będzie im lepiej. I bezpieczniej. O naiwności! Zrobiliśmy jak uradziliśmy. Cała rodzina się zeszła, żeby zobaczyć "nowinę". Dla Kociaczków od drugiego dnia ich życia mieliśmy domy i zakochanych "przyszłych rodziców". Wszystko układało się pięknie. Rodzice postanowili, że Kotka zostanie w zakładzie "na stałe", Kociaki rosły a my patrzyliśmy jak rosną. Dokładnie tydzień później było juz po wszystkim. Przyjechałam rano do rodziców a brat ze łzami w oczch (25 letni chłop), mówi do mnie, że w nocy do drewutni "włamały" się psy sąsiadów.. i że nie ma już Kotków. Kotka z niepokojem zaglądała mi w oczy, jakby chciała potwierdzenia, że to nieprawda, że już nie ma Jej dzieci... A ja płakałam z tą świadomością, że zawiedliśmy Jej zaufanie.... Po tej tragedii lgnęła do mnie i mojej mamy jeszcze bardziej. Zaczęła dostawać tabletki antykoncepcyjne i stawała się zdecydowanie udomowionym kotem. W drugiej połowie czerwca zniknęła. Nie było Jej tydzień. Znalazłam Ją w lasku jakieś 200 metrów od restauracji. Nie żyła, miała skręcony kark... Do dzisiaj nie mogę zrozumieć dlaczego tak się stało. I pewnie nie zrozumiem, ale zastanawiam się, co mogłam jeszcze zrobić, żeby wszystko zakończyło się szczęśliwie. ..
W sierpniu br. do restauracji znowu zaczęła przychodzić Kotka: bliźniaczo podobna do "naszej", tylko młodziutka. Jest do dzisiaj, pieszczotliwie nazywana Niunią.... ale to już zupełnie inna historia.
Dominika, George i Zuzia