Napiszę ku relaksowi.
Wczoraj byłam sobie w pewnej lecznicy. EWejście, recepcja ze sklepikiem, obok poczekalnia, sporo miejsca, pod oknem stolik z kwiatem i dwa krzesła i długi grzejnik. Ludzi trochę, z psami, z kotami, róznie. Postałam przy recepcji, weszłam do gabinetu lekarskiego, trochę czasu byłam. Wychodze z gabinetu i rzuciłam okiem w kierunku stolika i grzejnika. Ktoś zostawił szalik czarny, pomyslałam. Idąc do wyjścia myślę, nie szalik, jakiś koc czarny położyli. No ale zdumiałam sie, bo łapę i ogon zauważyłam
okazało sie, że to dwa lecznicowe, czarne kocury leżały wyciągnięte jak struna, łeb w łeb. Podobno przywiezione wolnożyjące jako dzika dzicz.
Nic ich nie ruszało. Ani ludzie, ani zwierzaki, totalnie nic. Zapytałam : to żywe koty? a pan wychylając się lekko zza lady powiedział "no mam nadzieje, ze jeszcze tak"