Wróciłam na łapankę, trochę za szybko podeszłam do stanowiska i spłoszyłam łaciatka... Dobre pół godziny minęło - wrócił. Teraz skamieniała nie patrzę, nie oddycham, nie ruszam się - czekam.... Odszedł od klatki, ale jest blisko... Najgorsze, że zbiera z ziemi resztki po poprzednich klatkach i głód go średnio pili... Jakby złapał się dziś, jutro mogłabym do Kotkowa wyruszyć o świcie... Inaczej świtem tu przyjadę, ale i tak kota do lecznicy mogę dopiero na 10tą...
Telefon - wraca do mnie wyadoptowana kilka miesięcy temu przesłodka Milenka. Wszyscy ją kochają - ale uczulenie....
Łaciaty kot poszedł. Posiedział pod drzewem. Wrócił. Niech się złapie... Naprawdę chcę do tego Kotkowa, potrzebna mi chwila oddechu i innych wrażeń.
*
Nie widzę klatki wśród choinek, boję się podejść. Jest burasia, jej nie chcę na razie - gdzieś ma dzieci. Dałam saszetkę do miseczki - może zje ona, nie łaciate. Chyba je - choinki zasłaniają. Je. Łaciatego nie ma. Tu jest bufet, pracownicy jedzą posiłek o 9.30, dzielą się z kotami. Ale o tej porze muszę być w drodze do pracy... Burasia je, ja dostałam kawkę i krzesełko.
Miło.
W ogóle jest miło - wszyscy życzliwie i prokocio zainteresowani, mimo że widzę kartki z napisem „nie karmić kotów”. Spróbuję pogadać z szefami zakładu, może po sterylkach się uda te kartki zdjąć i karmienie w wyznaczonym miejscu zalegalizować.
Burasia zjadła, wyszła spod choinki, popatrzyła na mnie wymownie. Dałam drugą saszetkę. Łaciatka nie ma.. sroki za to są zaraz zaczną się łapać. Nielubienielubienielunie uch.
Burasia poszła. Lecznica od 9tej, mam nadzieję że uda mi się wepchnąć im całą ósemkę. Inaczej muszę czekać do 10tej do kolejnej lecznicy a w pracy się zagotują...
Łaciate skuszone. Ale ostrożne. Siedzi przy klatce. No właź, nie gap się na mnie, naprawdę nie mam czasu ani cierpliiwości.
Jest.
Siódmy stąd, ósmy dziś.
Pani ochroniarka już zaczęła popiskiwać, żeby te koty do schroniska albo gdzieś. Schronisko nie jest dla dzikich zwierząt mówię. No nie wiem słyszę. A ja wiem. Napisane jest w różnych miejscach, w jakiejś ustawie też. Ludzie - zrozumcie różnicę między kotem wolnożyjącym a domowy pieszczochem. Nie wiecie - nie upierajcie się, sprawdźcie, albo uwierzcie tym, co sprawdzili. A w kwestii co i jak „powinno być” i „ktoś się powinien tym zająć” - proszę nie do mnie, robię, co mogę.
Jest chyba czarny koło klatki.
Więc chyba Kraków szacował populację tych kotów wolnożyjących na kilkadziesiąt tysięcy, bliżej stu. Widzicie takie schronisko? Osławione Wojtyszki niech się schowają. A nas nie rozdziobą kruki-wrony tylko zjedzą myszy-szczury.
Pojawiło się kolejne czarne. Zmierza w słusznym kierunku. Może? Niestety poszło dalej, ale chyba wróciło łaciate. No to chociaż wiem, że do złapania jeszcze co najmniej czarne bure i łaciate. Nic nie widzę przez te krzaki, denerwuje mnie to. Czarne jednak kręci się koło klatki. Jakby tak czarne i łaciate nie byłoby źle... Idę kapnąć walerianki.
Tyle na telefonie napisałam. Kapnęłam, czarne zniknęło.
Pojechałam do czynnego od 9tej Futrzaka i uradowałam p.Dr propozycją zostawienia jej 8 kotów. Krakowskim targiem stanęło na czterech - dzięki i za to , w końcu sobota - rozumiem.
Dwa kocurki - ten z Teofilowa, i trójeczka z drugiego miejsca. - baby czarna i łaciata, łaciaty chłopak. Czyli 2+2.
Wyczerpałam limit sterylek miejskich w Futrzaku, zostały im tylko kastracje.
*
Czarny z Teofilowa - wściekły i dziki, dopiero po usypiaczu mogłam mu się przyjrzeć. Piękny - wielki, jakby przedłużone futro, kupa kleszczu - tu niezależnie of urody.
Cztery w samochodzie - za telefon i dzwonię. „Talonowe” lecznice - w Tropie zostały kastracje, sterylek nul, Oaza przyjmie po następnym weekendzie, Perełka nie wiem, Kameleon nie odpowiada - pewnie czynny od 10tej, na Zdrowiu kiedyś powiedzieli, że w weekendy nie przyjmują, Retkinia - cztery - ok, proszę przywieźć. Wiozę, na miejscu mały problem - dwa koty mają zaropiałe oczka, chorych nie tną… Leczenie - w umowie w UMŁ nie ma. Konsultacja z właścicielką - zapłacimy tyko za leki.
Wracam z Retkini do Łagiewnik, w końcu do pracy - już tam tupią, bo się spóźniam, a beze mnie ani rusz…. Telefon z Futrzaka - czarna karmi, niestety zrobiona cięciem przez brzuszek, drugi telefon z portierni - złapał się kolejny, jadę - bure, chyba ta karmiąca. Nastawiam koleją klatkę, czarne łazi w pobliżu. Biegiem do Tesco, płatna sterylka bocznym cięciem, wieczorem wypuszczamy. Kolejka, na szczęście jest forumowa Duszek686, zostawiam jej klatkę, wyjaśniać nie trzeba, uciekam do roboty.
Godzina spóźnienia…
Godzina roboty - telefon. Złapał się kolejny kot. Nie-czarny. Dziewiąty.
Akurat syn kolegi chciał pożyczyć samochód - ok, przerzucisz kota do lecznicy, postawisz klatkę. Pojechał, przerzucił, ale pani z ochrony coś się odwidziało - nie pozwoliła nastawić klatki.
Cholera. Byłby może ostatni złapany, miałaby jutro spokój….
To zdjęcia tych dwóch ostatnich - burasi i łaciatka - z lecznicy - odbierałam do wypuszczenia.
*
Dzwonię - jakiś dym - dyrektor chce ze mną rozmawiać.
Ja też chciałam - o tych zakazach karmienia, ale PO sterylizacji, wtedy mam argument, że nie będą się rozmnażać, że nie będzie ich więcej.
No to dzwonię do pana dyrektora - i miła niespodzianka, okazuje się, że poglądy i zamiłowania mamy dość zbieżne, dyrektora zaniepokoił tylko fakt, że bez uzgodnienia z nim wlazłam na teren zakładu. Fakt, wlazłam - ale to niestety smutne doświadczenie, przeważnie kiedy próbuję oficjalnie, nic z tego nie wychodzi, u nas nie ma kotów i już - nawet jeśli siedzą „na oczach”. Więc wolę tak boczkiem…
Fajnie, może to jaskółka zmian stosunku do kotów w firmach?
Po pracy podjadę tam, postawię klatkę, może przed 20tą złapie się ten czarny - i ew, jeszcze coś, co może tam lata.
Oby.
A potem z Patrykiem na rtg.
A potem tę z martwą ciążą na Dąbrowę.
Ustawiłam klatkę.
Odbębniłam Patryka - na razie bez rtg wg dwóch badających złamania nie ma, dostał przeciwzapalne i przeciwbólowe na kilka dni, ucieszyłam się, kot w gipsie mi niepotrzebny. Po zastrzykach na razie poprawa.
Odwiozłam tę na Dąbrowę - gdzie dowiedziałam się, że p. karmicielkę wszyscy prześladują, nikt jej nie pomaga, a ona robi co może - szlag mnie trafił, na szczęście lekko zmulona po kilkunastu godzinach aktywności - przypomnę, dzień zaczęłam o 2giej - nie mylić z 14tą - zareagowałam niemrawo, baba przeżyła, Przypomnę - to ta z sercem do kotów, od kota umierającego na jej podwórku.
Wracałam do domu, kiedy zadzwoniła Ewa, że padła jej pralka, pranie w środku. Kondycję Ewy znam, nie ma mowy, by dokończyła ręcznie…. Zajechałam, zabrałam mokrą torbę, wyprałam w domu, powiesiłam, ogarnęłam koty.
Starałam się załatwić ew transport ew złapanego do lecznicy, bo przecież chciałam rano wyjechać.. Ciężko szło, uznałam, że poradzę se sama - cóż, ruszę do tego Kotkowa po 10tej….
Padłam spać.
O 4.55 obudził mnie sms z potwierdzeniem, że transport do lecznicy dla kota będzie. Zadzwoniłam na portiernię - kot też był. Czarny.
Trzy mioty w perspektywie, bo komuś czegoś tam się chciało… Ech…
Pojechałam po kota, zostawiałam w punkcie przerzutowym, ruszyłam do Kotkowa - sielsko-anielsko, słoneczko cisza, spokój, zwierzaki, slaby zasięg telefonów i internetu.. Ale jednak mnie dopadli - to ostatnie czarne to kotka karmiąca, trzecia… Trzy mioty do zgarnięcia, bo komuś coś się tam nie chciało w porę…
Ech…..
Wróciłam wcześniej, bo nastrój mi padł… Na dobre wyszło - nie stałam w korkach. Za to z portierni był telefon, żer gdzieś miauczy zamknięty kot.
Jeszcze musiałam zorganizować na poniedziałek odbiór z jednej lecznicy kocurka i ew kotki karmiącej, z drugiej - kotki karmiącej. W pracy siedzę do 19tej, lecznica też czynna do 19tej, nie dam rady zdążyć.
Jeszcze w poniedziałek świtem pojechałam szukać tego kota. Ale nie znalazłam, przyszła karmicielka, zostawiłam klatkę - tym razem przykutą do słupka.
Na razie nie złapało się nic dorosłego, natomiast karmicielka znalazła coś malutkie chudziutkie, ma to zawieźć do lecznicy, wieczorem odbiorę i zawiozę do dt. I mam wielka nadzieję, że to-to rodzeństwa nie ma.
Czyli pozostają jeszcze dwa mioty…
Mały został w lecznicy, czarniutki chłopczyk, wg lekarki przerażająco odwodniony, jeść nie chce / nie może, gardziołko boli po kilku dniach krzyku… Bo już wiem, że krzyczał kilka dni, sporo osób słyszało - i nikt nie zareagował.
Został na razie w lecznicy.
A wydawało mi się, że tam tak prokocio…
Koszty? Paliwo jak zwykle moje, choć trochę poszło i jeszcze pójdzie - cztery koty są na Retkini.
Cztery wycięte w Futrzaku - talony miejskie
Cztery zawiezione na Retkinę do Vet-Medu - cięcie na talony miejskie, trzeba je przeleczyć - lecznica zaproponowała tylko koszt leków, dziękujemy bardzo.
Jak na razie trzy w Centrum Dr Seidla - pomógł Kotylion, bardzo dziękujemy.
Jeszcze koszty ratowania tego maluszka.
Słówko wyjaśnienia - dużo pracuję, mam mało czasu. Jeśli jadę łapać, mogę to robić tylko w weekendy, staram się wtedy łapać hurtem, maksymalnie wykorzystać te drobinki czasu - i tu pojawia się problem, lecznice talonowe w soboty i niedziele pracują krótko, w malej obsadzie - i ja to rozumiem… W tygodniu też mają pacjentów, terminy dla dziczków często długie - tydzień, dwa - i to też trochę rozumiem…. Dlatego często muszę wozić na płatne zabiegi do lecznic całodobowych - i trzeba płacić…
Tylko zupełnie nie chcą tego zrozumieć koty - nie chcą czekać na termin z ciążą, porodem….
UMŁ też nie…
Ale o ty w kolejnym wpisie
O Kotkowie też
A żeby mi nie było za dobrze - dziś sms, że pod pizzerię w centrum przychodzi oswojona ciężarna kotka… Niedawno łapała tam - tak mówiła przynajmniej - taka jedna karmicielka… Zarzekala się, że wszystko wyłapie…
Właśnie odczytałam smsa od niej - kotka karmiąca…. Oswojona… Kolejny miot do zgarnięcia…
Bo ona oczywiście nie może...
Do miłych podczytywaczy - nie za długie te moje posty? Nie bardzo umiem pisać krótko, wpadam w dygresje i smrodki dydaktyczne, a nie chcę Was zanudzić.. Wytrzymujecie?