» Pt paź 17, 2014 12:05
Trudna adopcja - proszę o rady i krytykę
To mój pierwszy post na miau - dzień dobry Państwu i miau wszystkim forumowym kociakom.
Będzie długo - bo problem jest złożony, a ja gadatliwa.
Chciałabym opisać sytuację, jaka przydarzyła mi się w związku z dawno zaplanowanym dokoceniem, które niestety nie poszło do końca po mojej myśli. Z góry zastrzegam, że mam absolutną świadomość popełnionych błędów i zaraz do wszystkich się przyznam. Proszę o radę - właściwie w kategoriach moralnych, mniej praktycznych. Ale może na początek opiszę sytuację.
Model rodziny 2+1+1 - dwoje dorosłych, dziecko i kot.
Mąż - marynarz szos, kierowca rzadko w domu spotykany.
Córa - dwulatka, wychowana w sumie przeze mnie i naszą Kotę, bo mąż - jak wyżej.
Kota - jakbym powiedziała o niej, że jest "w typie", to pewnie już by się do mnie nie odezwała, brytyjka od nosa do ogona, przyszła pewnego dnia na naszą wycieraczkę i już została. Prawdopodobnie wyrzucona przez jakiegoś zasmarkanego rozmnażacza-dorobkiewicza. Jest z nami od pięciu lat, ze stoickim spokojem przyjęła pojawienie się Córy na świecie. Z równie stoickim spokojem podeszła do przeprowadzki, która przywiodła nas do Brodnicy. Doświadczenia z innymi kotami - były. Zdarzało nam się przechowywać wakacyjnie różne znajome ogony, ze strony Koty - pełna tolerancja, co najwyżej brytyjska rezerwa.
No i ja - akurat w tej historyjce Jenot-Bandyta, czarny charakter, wioskowy głupek. Dlaczego wylewam to na forum, zamiast pójść do kumpelasi i się wyżalić? Nie mam kumpelasi. Lubią mnie koty i niektóre dzieci, z nawiązywaniem kontaktów towarzyskich jest już gorzej.
Jak zostałam wioskowym głupkiem?
1. Dokacamy? Dokacamy.
Kontakty z kotami urlopowymi urwały się po przeprowadzce. Znajomi do miziania w czasie nieobecności weekendowych - też.
Zrobiło nam się blisko do teściów, a że wnusia, tralalala, kto udziadkował swoich rodziców - ten wie, częstotliwość weekendów spędzanych na wsi wzrosła. Teściowie z takim stosunkiem do zwierząt, że nie narażam Koty na słuchanie o nich, a co dopiero kontakty. Postanowiliśmy się więc dokocić, może nastąpiłoby to wcześniej, gdybyśmy się wcześniej nie doludzili córą. Z uwagi na wcześniejsze doświadczenia - stanęło na kocie względnie dojrzałym, takich całkiem dzieciaków Kota nie lubi, za dużo halasu i zamieszania.
2. Szukamy rozsądnie i cierpliwie? W teorii.
Miał być tak, że szukamy kocurka, kastrata, powoli i z rozwagą. I było. Do momentu, kiedy dostałam "cynk", że jest takie ogłoszenie. Kocie ogłoszenia powinny być pozbawione zdjęć. Zobaczyłam i zakochałam się od pierwszego. Głupio. Bo to kotka, co może utrudnić proces. Bo - sami Państwo wiecie. No głupio.
3. Wywiad.
Dzwonię. Wydaje mi sie, że jest ok. Pani udziela informacji - ja zadaję pytania. Pani zadaje pytania - ja odpowiadam. Teoretycznie sielanka, tylko że...
Pani nie odda kotki na wieś. Ok. Dom jest niewychodzący.
Kotka przyzwyczajona do innych zwierząt i dzieci. Ok.
Pytam czy zdrowa, odrobaczona, szczepiona? TAK. (punkt kluczowy)
Wyjaśniam warunki, tłumaczę jak mogę kotkę odebrać, jak wygląda kwestia zabezpieczeń w domu.
Pani jest zadowolona. Odda kotkę.
Dlaczego kotka jest do oddania? I tu zaczynają się schody.
Pani ma malutkie dziecko. W domu jest jeszcze jeden kot i pies. Pani się boi o dziecko? a może o drugiego kota? trudno powiedzieć, bo tłumaczenie jest zawiłe i niezbyt jasne. Kotka jest zazdrosna/boi się dziecka/dominuje drugiego kota. Mam w głowie cały czas wielkie, prawie ludzkie oczy kici ze zdjęcia. Ona tak patrzy, a mi w tej historii zaczyna brzydko coś pachnieć.
Pani na fali zachęcania mnie do wzięcia kotki opowiada, że kicia jest w połowie rasowa, że niemal norweżka, że mieli po niej kociaki(!!!), które się szybko rozeszły, bo długowłose i w ogóle. Po moim stwierdzeniu, że "nie zamierzam rozmnażać i jestem przeciwnikiem hodowli", ton zmienia się na "Pani ratuje koty i już dużo oddała". Robi mi się ciemno przed oczami. Fuj fuj fuj. No ale może jestem przewrażliwiona.
4. Odbiór.
Umawiam się i idę - popełniając drugie solidne głupstwo - jeszcze tego samego dnia. Należało ochłonąć, przeanalizować dane i porozmawiać więcej. Ale przyznam szczerze - rozmowa telefoniczna zmęczyła mnie straszliwie, pada mnóstwo zdań nie dotyczących tematu, no przepraszam, ale ględzenie po prostu, no ok, każdy potrzebuje się wygadać, ale dziecko mi zrzędzi, jak wiszę na słuchawce dłużej niż pół godziny. Umawiam się, że porozmawiamy jeszcze na miejscu, nie słyszę przeczenia, więc chyba jesteśmy umówione?
Idę. Na miejscu praktycznie brak kontaktu. Dzień dobry, już daję kotka, kuweta w siatce, odjazd. Przypominam o książeczce(!!!) - dla mnie normalne byłoby, że książeczka jest przygotowana, że nie szukam jej tu i tam. Moja wredna podejrzliwa część natury mówi, że to granie na zwłokę, bo może machnę na to ręką i pójdę. Moja lepsza połowa stwierdza, że każdy się może zamotać, że nerwy, że coś tam. Popełniam trzecie piramidalne głupstwo, składam transporter/kontener, pozwalam wepchnąć do niego kotkę praktycznie bez oglądania, no bo szybko-szybko, bo się stresuje. Wzięłam kota w worku, prawie dosłownie. W przelocie zauważam, że kocie oczy są przerażone, nie naciskam na oglądanie, bo może faktycznie taki stres. Jeszcze sobie obejrzę.
Otumaniona słowotokiem Pani i straszliwym gorącem - hodowla niemowlęcia poprzez wypiekanie - daję się "załatwić" w pięć minut, o umowie adopcyjnej przypominam sobie już za drzwiami, jeszcze przed wyjściem słyszę od Pani, żeby na wściekliznę przypadkiem nie szczepić, bo kot się pochoruje. Pani nie ma mojego adresu, bo go ode mnie nie wzięła. Nie zostawiłam też maila, tylko telefon. No ale kontakt jest, mam czas, pozałatwiam wszystko na spokojnie.
Zgodnie z umową mam się odezwać za dwa - trzy dni, przekazać informacje o kotce, wcześniej zastrzegłam, że jeśli kotka nie zaakceptuje naszej Koty - niestety będę ją musiała zwrócić. Wydawało mi się to uczciwe, pójdzie wtedy do domu gdzie nie ma drugiego kota, prawda? A zatem jeszcze w rozmowie telefonicznej ustalam, że będę informowała co sie z kotką dzieje.
5. Przytomność.
Na drugi dzień - telefon. Odbieram, zirytowana, ale ze zrozumieniem, mówię to co oczywiste, że siedzi w kątku, że odrobinkę w nocy zjadła, że trzy dni na odstresowanie i potem zadzwonię i opowiem, jak się coś zmieni - bo co jest do powiedzenia o kocie, który zza pralki patrzy jednym okiem. Wyraźnie dodaję, że jeśli będzie się działo coś złego, to dam znać. Pani wypływa na wody szerszej konwersacji, co mnie nie urządza, bo robota, dziecko, kot nowy odseparowany, kot stały do dopieszczania, a rąk brakuje. Pani nie pyta o mój adres, temat kota wydaje się być pretekstem do dalszej pogawędki. Może źle to oceniam, takie miałam wrażenie.
Być może do dobrego tonu należy rozmawianie z poprzednim właścicielem kota dwa razy na dzień. Jeśli tak, to przepraszam, ale nie widziałam sensu.
Na drugi dzień odzyskuję zdrowy rozum, częściowo i zaglądam do książeczki. Powinnam była zaraz. Wiem. No co poradzę, żem głupia. Miziałam rezydentkę, podglądałam z daleka Nową, tłumaczyłam córze-kocurze, że nowy kotek jeszcze się nie bawi, że za jakiś czas - ot, młynek.
W książeczce ani jednego szczepienia. Null. Za to wpis o zapaleniu spojówki, o którym nic nie było mowy. Wyleczone. Dawno. No ale jednak. Nie poinformowalibyście?
Trafia mnie coś. Pani dzwoni dwa razy. Nie odbieram, uprzedzałam, że nie mam czasu na pogawędki i niewiele do opowiadania, poza tym naprawdę nie chcę powiedzieć Pani co myślę o braku szczepień, póki nie ochłonę.
Kotka wyszła z ukrycia, mija się z Kotą z daleka. Niestety - panicznie boi się mnie i męża. Zwiedza mieszkanie nocą. Niechętnie, bo nie lubię na siłę wyciągam ją ze schronienia - kąt pod kanapą - i załamuję ręce. Chuda niemiłosiernie, pazury długaśne, czysta, ale taka wyszarzała, co najgorsze - łysy brzuch. Weterynarz już umówiony, będziemy badać, jeszcze nie wiem co i jak. Kotka mocno odbiega od modelu - pogodna, zdrowa, przyzwyczajona do dzieci i zwierząt.
Dwa dni później - na czwarty dzień po przejęciu kici - postanawiam zadzwonić po południu, wyjaśnić sprawę szczepień i ogarnąć sytuację. Dostaję sms w tonie kompletnej histerii, że jestem nie w porządku, że Pani musi przyjść z synem, bo syn się nie pożegnał z kotkiem, że wszystko jest nie tak. I puszczają mi nerwy.
6. Wstyd.
Dzwonię i niestety wygarniam jak leci. Że podstawowe informacje odbiegają od realiów. Że szczepienia, łysy brzuch, że mój kot starszy, że odpowiedzialność. Nie dzwoniłam, to fakt. Ale uprzedzałam, kiedy zadzwonię. W pierwszej rozmowie padły słowa o odwiedzinach - głośno i wyraźnie - jak kotka się zaaklimatyzuje, bo teraz to niepotrzebny stres. Teraz dowiaduję się, że Pani chce już teraz, a jak nie to pójdzie na policję. Ekhem. Niestety na pytanie o szczepienia dostaję odpowiedź przeczącą - że Pani nic nie mówiła, że na wściekliznę się nie szczepi, że ma w domu inne koty(!!! - a miał być tylko jeden!) i nigdy ich nie szczepiła. Ciemność mnie ogarnia. Podnoszę głos. No niepotrzebnie, wiem, niepotrzebnie.
7. Refleksje.
Syn się nie pożegnał. Gdybym oddawała kota, chyba załatwiłabym to ze starszym dzieckiem wcześniej. Pani miała też cały dzień na to, mogła też umówić się ze mną później.
Adres. Dałabym, ale nie wzięła - trzy rozmowy, dwie przez telefon, jedna osobiście, ani słówka na ten temat. Brak umowy, silna presja na wepchnięcie kota i już.
Warunki. Wzięłam kicię - mówiąc oględnie - niezbyt zadbaną. Z warunków - takich sobie. Znam domy, gdzie mieszkają cztery koty i nie wisi w powietrzu gram kociego zapachu. U Pani pachniało kotem niespecjalnie szczęśliwym. Ok, żaden wyznacznik, kotka w stresie mogła posikiwać po kątach, może to był powód oddania. Nie oceniam, ale w całościowym obrazie nie wygląda to najlepiej. I ta nagle niewiadoma liczba innych kotów? Dziwne to wszystko.
Kicia oswaja się powoli. Nie spotkałam jeszcze kota, który takim stresem reagowałby na próbę kontaktu. Pierwszy raz spotykam się z kotem, który się kuli, trzęsie, uchyla przed wyciągniętą ręką. Nawet nasze bezdomniaki z naprzeciwka pozwalają mi się głaskać. Chciało mi się płakać, jak na to patrzyłam.
Przesiedziałam jedną noc w fotelu w kuchni, żeby sprawdzić co robi nocą. Powoli sytuacja się poprawia, kicia nie ucieka jak mnie zobaczy, choć omija mnie z daleka. Boi się. Z rezydentką bez agresji, ale kontakt oceniam pozytywnie. Teraz przed nami weterynarz, muszę się dowiedzieć, co z tym gołym brzuchem, czy jej nie boli, i olaboga do kwadratu.
Nie oddam. Choć nie mam pewności takiej 100% co do swojej racji. Może źle to wszystko interpretuję? Może to seria pomyłek i niedopowiedzeń? Póki co zamierzam wysłać Pani sms z krótką informacją, że kot się przyjął i zostaje. Nie miałabym sumienia jej oddawać, mam nadzieję, że przestanie się mnie bać.
Proszę o sumienną krytykę - jeżeli nie mam racji. Albo o moralne wsparcie, jeżeli mam rację i przeprowadzenie adopcji w ten sposób nie było właściwe. Czuje się oszukana, martwię się o choroby, które kicia mogła wnieść w posagu, a miało być tak pięknie.
Póki co, nie zamierzam podawać Pani adresu. Kompletnie straciłam do tej osoby zaufanie, nie chciałabym zapraszać do domu kogoś, kto mnie oszukał (być może nie celowo, ale jednak). Bijcie, krzyczcie, tylko powiedzcie - co mam o tym wszystkim myśleć?
(Przpraszam za literówki niewyłapane przez korektę.)