Zawsze możesz dać opiekunom nr tel. do lecznicy, żeby mogli się samodzielnie upewnić, że kot tam faktycznie jest, nie został "zamordowany" i spokojnie wraca do zdrowia.
Ja miałam tak z jedną kicią cmentarną.
Też opiekun na początku trochę nieufny. Jakiś czas musiałam negocjować, żeby pozwolił kota zabrać na zabieg. W sumie niby nie musiałam bo mogłam sama się zaczaić i złapać ale jak widzę, że jest szansa to wolę się dogadać.
Kicia jest specyficzna bo na ucięte uszy (wet stwierdził, że pewnie zwyrodnialcy jacyś ją dopadli bo cięcie jest równe więc raczej nie straciła ich "w walce") i jest bez zębów, oczy też się wetom nie do końca spodobały i nie chcieli jej ciachać bez badań (jakbym się uparła to by wysterylizowali) więc i czas jej pobytu się przedłużył i trzeba było zapłacić za badania (bo miasto płaci tylko za sterylkę), a pan okazał się tak z kotem związany i tak się przejął, że jak najbardziej był za badaniami i ze współpracownikami zrzucili się na ich opłacenie.
Dziewczyna okazała się zdrowa i możliwa do ciachania.
Z opiekunem jestem w stałym kontakcie.
Kota jest karmiona przez pracowników cmentarza, zorganizowałam dla niej budkę ale na zimę i tak pomieszkuje w biurze.
Jeśli coś się dzieje to pan do mnie dzwoni i zjawiam się z transporterkiem i zabieram dziewczynę do weta, zrzucamy się na wizytę i leki.
Jakoś się to kula i nie muszę się zamartwiać co się z tym kotem dzieje właśnie dzięki dobrym relacjom z opiekunem tam na miejscu. Takie relacje naprawdę procentują.
Cały czas trzymam kciuki, żeby zguba się znalazła