2 lata temu adoptowałam kotkę i kocurka ze schroniska w Jeleniej Górze. Koty były, delikatnie mówiąc, w stanie agonalnym, ale natychmiastowa pomoc weterynarza i zapewne dużo szczęścia sprawiło, że kociaki są ze mną do dziś
Na początku lipca chciałam pomóc kolejnym maluchom i znów wybrałam się do tegoż schroniska, pominę kwestię "przemiłej" obsługi oraz przedmiotowego traktowania zwierząt. Przepiękna maleńka szaro-bura kotka, którą adoptowałam miała podobno 2 miesiące i ważyła zaledwie 600g, nie chciała nic jeść ani pić, wymiotowała robakami (niektóre miały 10cm długości). Oczywiście prosto ze schroniska pojechałam do weta (jedynego w mojej miejscowości, którego serdecznie nie polecam) - mimo leczenia kotka odeszła po tygodniu, dzięki partactwu wspomnianego weta umierała w męczarniach Pozostał żal i ogromne wyrzuty sumienia. Nie potrafiłam sobie poradzić z tym, że jej nie pomogłam, nie uratowałam, wciąż analizowałam wszystko - wizyty u weta, podawane leki, co mogłam zrobić inaczej, a czego nie zrobiłam itp. Po 3 dniach stwierdziłam, że spróbuję uratować kolejnego kociaka (wierzyłam, że tym razem uda mi się pomóc, a przy okazji miałam nadzieję, że w ten sposób jakoś odpokutuję tę bezsensowną śmierć). Kolejne maleństwo było przepięknym czarnuszkiem, z którym spędzałam całe dnie (pierwszego dnia była tak wystraszona, że chowała się za i pod meblami. Następnego dnia było już lepiej - kicia miała dobry apetyt, załatwiała się parę razy dziennie, nie było robali, a w schronie powiedzieli, że była odrobaczana więc nie wybrałam się z nią do wspomnianego już wcześniej "przewspaniałego" weta). Siódmego dnia po południu kicia dostała biegunkę, a w nocy wymiotowała robalami - oczywiście mimo zapewnień weterynarzy na stronach internetowych, że udzielają pomocy o każdej porze dnia i nocy, żaden z okolicznych, do których próbowałam się dodzwonić nie był w stanie lub po prostu nie chciał mi pomóc. W niedzielę rano pojechałyśmy z Małą do kliniki oddalonej ode mnie o godzinę drogi - wet stwierdził, że organizm kotki jest wyniszczony - podejrzewał wirusa - podał leki, kroplówki, pobrał krew i umówiliśmy się na następny dzień rano. Lorien odeszła dzisiaj o 4:30 cichutko i spokojnie, mimo ogromnego bólu, jaki zapewne odczuwała. Nie mogę przestać płakać. Przez ten tydzień pokochałam ją całym sercem, spędziłam z nią każdą minutę, czuwałam w nocy, obiecywałam, że ją uratuję. Nie potrafię pogodzić się z jej stratą - kicia ważyła zaledwie 400g, stwierdzono wirusa i robale. Pozostał ogromny żal, wyrzuty do samej siebie i pustka...Dlaczego ludzie pracujący w schronisku tak traktują zwierzęta? Dlaczego nikt nie troszczy się o takie maluchy - kotki były zjadane od środka przez robaki!!! W schronisku jest wet, kotków podobno ok.20. Za odrobaczanie płaciłam 5zł. Czy schronisko naprawdę nie stać na wydatek rzędu 100zł na odrobaczanie? Dlaczego takie maleństwa są od razu spisywane na straty? Przepraszam, że nie podarowałam wam długiego, beztroskiego i szczęśliwego życia. Nigdy sobie nie wybaczę.Przepraszam, że nie dotrzymałam obietnicy...