Marcelibu pisze:Gdy sobie przypomnę początek, ten tragizm, fatalny stan koteczki. A teraz takie Cudeńko.
Oj bo było tragicznie. Kicia wyglądała jakby miała zaraz zejść. Ja nie wiedziałam co robić. Przy pierwszej wizycie u weta musiałam podjąć decyzję pt. zawieźć do schroniska czy zabrać ze sobą. Przyznam, że gdyby nie mój mąż, który powiedział, że nie do schroniska, bo uśpią to zadecydowałabym chyba inaczej. Nauczona doświadczeniem, że w takich sytuacjach jestem sama nie chciałam kolejny raz przez to przechodzić. Zazwyczaj wyglądało to tak: zauważyłam biedę, przytargałam do domu, nasłuchałam się, że to koszta, odpowiedzialność i ryzyko, a potem musiałam bez zupełnego wsparcia walczyć o boroka, karmić i szukać domu. Niestety nie zawsze z sukcesem. Trzyłapek, piesek którego pod wpływem impulsu zabrałam ze schroniska poszedł do domu, z którego nie mam wieści. Owszem na początku były, ale po jakimś czasie nagle się urwały. Psiak miałby teraz jakieś 6 lat a ja ciągle o nim myślę i nie mam pewności czy żyje. Hades, kociak którego wzięłam spod bloku z ropniem łapy, miał tymczas u znajomej tylko na krótko, więc musiał wrócić na dwór. Dom znalazł się po pół roku. Zadziałało jedno z ogłoszeń robionych przez Catangel. Niestety adopcja działa się już poza mną, bo w międzyczasie wyprowadziłam się ze starego miejsca zamieszkania. Najbardziej od męża nasłuchałam się jak przyniosłam do domu szarego szczura, że brudny, że na bank chory i wogóle siedlisko zarazków. Lazł za mną to wzięłam, ale potem pod presją wyniosłam go na dwór. Na szczęście mądry szczurek wszedł mi na buta i nie chciał sobie pójść. Z ciężkim sercem zabrałam go znowu, nasłuchałam się, ale tym razem już się nie ugięłam. Heniek się umył i okazało się, że jest bielusi, milusi i wogóle ach, ach. Tulił się, spał na kolanach i był super domowy, a moja Kasia wołała do niego "Enie oć" i Eniek szedł. Szybko znalazł dom u Pani, która na szczurach zna się jak nikt inny. Miał się tam bardzoooo dobrze, zmarł na raka, ale był kochany. Przy Lili już nie chciałam przez to kolejny raz przechodzić. Tym razem jednak mój mąż zachował się inaczej niż zwykle i to, że Lili żyje to w dużej mierze jego zasługa, no i oczywiście Kordonii, która dała się zmolestować i pożyczyła transporter zupełnie obcej osobie i bez żadnej gwarancji zwrotu. Mimo to było ciężko. Stan Lilki był poważny. Warunki na leczenie kota co najmniej kiepskie. No i fakt, że cała sytuacja mocno zaburzyła wymarzone wakacje z dziećmi. Dwa lata nie byliśmy na wakacjach. Cały zeszły rok szkolny pracowałam od 12:00 do 20:00, więc mamą byłam zaledwie weekendową. Dzieciaki są adoptowane i to wcale nie jako niemowlęta, więc każda chwila z nimi jest dla mnie na wagę złota, a każda chwila bez nich to smutek. Czekałam na nich dłuuuugo i cenię sobie to, że są jak nic innego na świecie. Pojawienie się Lilki to z jednej strony chęć pomocy a z drugiej strony niemoc, złość, irytacja i frustracja. Ponadto sama również nie jestem okazem zdrowia, od dwóch lat leczę się stale, mniej istotne jest z jakiego powodu.
Było ciężko...
Na szczęście to minęło. Lila ma się dobrze. My też . Wczoraj wzięłam sobie Lilę do łóżka. Tylko na trochę, bo sypialnię mam w zupełnie innej części mieszkania niż Jej meta, a Ona ciągle nie chodzi swobodnie po domu. Zachowywała się jakby to było jej naturalne środowisko. Tuliła się, mruczała i ugniatała kołysząc się przy tym tak bardzooo, że od samego patrzenia na nią można było nabawić się choroby lokomocyjnej. Chyba jest szczęśliwa, ja też. Mój stan zdrowia mocno się poprawił Jakiś czas po powrocie do domu odstawiłam leki, nie biorę ich pierwszy raz od dwóch lat. Jeśli Lilka dogada się z psami to zostaje . I o dziwo to też zaproponował mój mąż. Powiedział, że już dawno nie widział mojego uśmiechu aż tak często i wiedział, że ją kocham zanim jeszcze to przyznałam. Mam mądrego męża, wspaniałe dzieci, dwa kochane psy i Lilę, jestem szczęściarą.