Wyszłam na spacer z psem i wracając okrężną drogą na parapecie IV piętra (a w zasadzie wyżej, bo bloki pobudowane na skarpie i mają jakby półpiętra) zauważyłam dużego rudego kota.
Okno było zamknięte, a kot siedział na zewnątrz na mokrym parapecie, bo było po deszczu. Byłam pewna, że się wymknął i ktoś nie wie, że on taak tkwi.
Jak wariatka pobiegłam do tego bloku ciągnąc psa po krzaczorach. Po obdzwonieniu miliona domofonów i gorączkowych obliczeniach numeru mieszkania dotarłam do właścicielki owego kota młodej kobiety ok.30tki mieszkającej z mężem i dziećmi.
Kobitka ze stoickim spokojem wyjaśniła mi, że "kot taki wredny jest, że sobie z balkonu na parapet wychodzi i nie da się go niczym zatrzymać". Na propozycję siatki usłyszałam, ze "on to taki sprytny jest, każde zabezpieczenie pokona, w oknie mam moskitierę na rzepy to sobie ściąga łapką". A na uwagę, że mój kot w ten sposób się zabił (kłamstwo, ale przykład bezpośredni działa bardziej) pani wzruszyła ramionami.
Co można zrobić żeby zapobiec nieuniknionemu wypadnięciu? Obserwować i następnym razem zadzwonić po straż pożarną? Straż miejską?