Eh powiem szczerze, że dziś poważnie się załamałam, a później dogłębnie ściekłam
Czekałam dziś na ostatni wpis do indeksu z dziewczyną, która studiuje u nas równolegle. Generalnie jej nie trawię, ale niegrzeczna być przecież nie muszę, więc zaczęłam rozmowę. Zeszło na stypendium - powiedziałam, że szkoda, że chyba nie załapię się w tym roku nawet na najniższą stawkę, bo wtedy byłoby troszkę więcej na kurację Pixela i jego potrzeby. Panienka zapytała się, co jest kotu, więc mówię: niewydolność nerek, ostra mocznica, przez 2 tygodnie codziennie kroplówki dożylnie, teraz podskórne - dużo wydatków nawet, jżeli połowę rzeczy nauczyłam się robić sama. Dziewczyna powiedziała, że ona by cierpiące zwierzę uśpiła, więc ja, że Pixel właściwie nie cierpi oprócz tego wkłuwania igieł codziennego i że na taką decyzję jeszcze za wcześnie, ale że na peno nie pozwolę mu cierpieć. I tutaj jej wypowiedzi zaczęły mnie zwalać znóg, co jedna, to lesza:
#bo ja nie lubię zwierząt
#to rodzice mi wpoili niechęć do zwierząt, jak byłam mała, to się nimi zachwycałam, ale oni mi mówili, że to takie brudne i zarazki roznosi - sami ich nie lubią
#bo moi rodzice są weterynarzamimi
Na moje wysoce zdziwione spojrzenie dziewczyna odpowiedziała, że już nie pracują w zawodzie, ale jak pracowali, to byli bardzo dobrymi i uznanymi specjalistami, oraz, że przecież nie trzeba lubić zwierząt, żeby być dobrym weterynarzem
Miałam ogromną ochotę odpowiedzieć, że owszem, prostytutka też nie musi lubić klienta, żeby dobrze wykonywać swoją pracę....
Nie mam pojęcia, jak dziewczyna ma na nazwisko, ale mam nadzieję, że je rodzice rzeczywiście już w zawodzie nie pracują i że niewielu jest takich weterynarzy