Śródborów czyli JOKOT w lesie
Napisane: Nie lut 02, 2014 18:05
Przekleję, co pisałam kiedyś. No, może troszkę uaktualnię.
Moje życie z kotami rozpoczęło się kilkanaście lat temu. Jak większości z nas, forumowiczów - pełne błędów i wypaczeń. Moja pierwsza koteńka ma szczęście (albo to ja mam szczęście), przeżyła moje wszelkie głupstwa uprzedniej psiary i kocha mnie do szaleństwa.
Czyli mój kot numer 1 - Ziuteczka:
Ziutka odeszła 3 kwietnia 2015. Bez niej jest inaczej. Dziwnie. Pusto.
Półtora roku później dojrzałam do zorganizowania jedynaczce towarzystwa i kupiłam (sic!) kota. Z hodowli. Wtedy podobno jeszcze w miarę przyzwoitej. Ale skoro rodowód nie był mi do niczego potrzebny itd itp. Więc mam kota w typie rasy tonkijskiej. Kot numer 2 - Rudy vel Dayton:
A później znalazłam miau.pl. Z katowickiego schroniska przywiozłam sobie trzeciego kota. Mały umierał tam na depresję, później zdiagnozowaną jako skrajna anemia. Dzisiaj już nijak na anemika nie wygląda.
Ta trójka wyprowadziła się ze mną z Warszawy i uznałam, że to absolutnie optymalna ilość kotów w moim domu. O naiwności! Wracałam późną nocą w jakiejś łapanki i na środku ciemnej jezdni leżał jakiś dziwny kształt. Okazał się być kotem potrąconym przez samochód i bez ruchu czekającym na dobicie. Zgarnęłam do wozu, dowiozłam do lecznicy dyżurującej w nocy, a po drodze obiecałam, że jak nie umrze, to nie będę mu nawet szukać domu. Słowo się rzekło, Farciarz uznał, że sprawdzi czy dotrzymuję obietnic. Ma "jedno oczko bardziej", pourazową padaczkę, ale nikt tak ładnie nie umie dawać buziaków na "dzień dobry" jak on.
Fartuś był ze mną 9 lat i 1 dzień. Pobiegł do Ziutki, a mnie bardzo go brakuje.
Baśka to znalezisko z mojego osiedlowego śmietnika. Miała może ze 2 miesiące, śmierdziała smarem, benzyną, kałem, ropa zalewała jej oczy i nos. I tak urocze stworzonko weszło mi na kolana, a następnie schowało się pod polarową kurtkę. Weterynarz kiepsko ocenił jej szanse na przeżycie, ale ona uparła się. Po 3 miesiącach nadawała się do adopcji. Nawet już miałam umówiony forumowy dom dla niej (naprawdę rewelacyjny). A jej nie oddałam - ja, baba, co tyle tymczasów wydała. Na trudny moment w moim życiu trafiło, rozkleiłam się i Basieńka została.
Basieńka odeszła 25.07.2016
Boleczka. Przez pięć lat żyła w moim ogródku, do którego trafiła jako dorosła dzika kotka, która musiała natychmiast zniknąć z ulicy Chmielnej w Warszawie. Raz przeżyła próbę zamordowania jej, drugi raz mogło się nie udać. Przez te pięć lat w ogrodzie nie chciała za nic wejść do domu, była Królową Ogrodu. Ale w 2012 roku w ogrodzie pozwoliłam zamieszkać kolejnemu dzikunowi, a Dziki Jasiek okazał się łobuzem straszliwym. Gonił Królową, która raptem nie umiała poradzić sobie z nowym kocurem. Nie zostało mi nic innego, jak ratować Bolcię po raz kolejny, tym razem zabierając do domu podstępem. Okazuje się, że świetnie czuje się w cieple, na poduszkach i kanapach, nie toleruje głaskania po głowie i grzbiecie, ale pierwsza wita mnie w progu, ocierając się o mnie. Taki dziwny 'dzikus' w moim domu.
Z powodu mojego trybu życia nie powinnam mieć w domu psa. Ale z jednej z podróży na Podlasie wróciłam z Frankiem. Nikt go nie szukał. Franek miał szukać więc nowego domu, ale nawet moja rodzina, nie przepadająca za zwierzętami, bardzo pokochała tego psa. No i został:
I Tusia - suka mojego psa na nowy dom.
Acha, linki do poprzednich wątków:
viewtopic.php?f=1&t=122206
viewtopic.php?f=1&t=138311
Dopisek na Dzień Kota 2014 :
Zostałam zapytana wprost, to i muszę odpowiedzieć wprost. Kiore nie jest przewidziana do adopcji, Kiore oficjalnie zyskuje status rezydenta.
To bardzo dziwna koteczka. Jej braciszek Ratus, który w tajemniczych okolicznościach umarł w DS, był bardzo miły od samego początku. Kiore była zawsze jego dziką siostrzyczką. Wydawało mi się, że mnie nawet nie lubiła. Ale jak odwiedziłam koty w DS, to Kiore pierwsza wyszła do mnie, witała się ze mną tak, jak nigdy wcześniej przez ładnych kilka miesięcy w moim domu.
Po śmierci Ratusa wróciła do mnie. I nasza relacja od razu zmieniła się, kot jest jak podmieniony. Nie wiem, co działo się w tamtym domu, nigdy się pewnie nie dowiem. Ale jestem przekonana, że gdybym jej nie zabrała wtedy (razem z martwym już braciszkiem), to i jej wkrótce by nie było...
Moje życie z kotami rozpoczęło się kilkanaście lat temu. Jak większości z nas, forumowiczów - pełne błędów i wypaczeń. Moja pierwsza koteńka ma szczęście (albo to ja mam szczęście), przeżyła moje wszelkie głupstwa uprzedniej psiary i kocha mnie do szaleństwa.
Czyli mój kot numer 1 - Ziuteczka:
Ziutka odeszła 3 kwietnia 2015. Bez niej jest inaczej. Dziwnie. Pusto.
Półtora roku później dojrzałam do zorganizowania jedynaczce towarzystwa i kupiłam (sic!) kota. Z hodowli. Wtedy podobno jeszcze w miarę przyzwoitej. Ale skoro rodowód nie był mi do niczego potrzebny itd itp. Więc mam kota w typie rasy tonkijskiej. Kot numer 2 - Rudy vel Dayton:
A później znalazłam miau.pl. Z katowickiego schroniska przywiozłam sobie trzeciego kota. Mały umierał tam na depresję, później zdiagnozowaną jako skrajna anemia. Dzisiaj już nijak na anemika nie wygląda.
Ta trójka wyprowadziła się ze mną z Warszawy i uznałam, że to absolutnie optymalna ilość kotów w moim domu. O naiwności! Wracałam późną nocą w jakiejś łapanki i na środku ciemnej jezdni leżał jakiś dziwny kształt. Okazał się być kotem potrąconym przez samochód i bez ruchu czekającym na dobicie. Zgarnęłam do wozu, dowiozłam do lecznicy dyżurującej w nocy, a po drodze obiecałam, że jak nie umrze, to nie będę mu nawet szukać domu. Słowo się rzekło, Farciarz uznał, że sprawdzi czy dotrzymuję obietnic. Ma "jedno oczko bardziej", pourazową padaczkę, ale nikt tak ładnie nie umie dawać buziaków na "dzień dobry" jak on.
Fartuś był ze mną 9 lat i 1 dzień. Pobiegł do Ziutki, a mnie bardzo go brakuje.
Baśka to znalezisko z mojego osiedlowego śmietnika. Miała może ze 2 miesiące, śmierdziała smarem, benzyną, kałem, ropa zalewała jej oczy i nos. I tak urocze stworzonko weszło mi na kolana, a następnie schowało się pod polarową kurtkę. Weterynarz kiepsko ocenił jej szanse na przeżycie, ale ona uparła się. Po 3 miesiącach nadawała się do adopcji. Nawet już miałam umówiony forumowy dom dla niej (naprawdę rewelacyjny). A jej nie oddałam - ja, baba, co tyle tymczasów wydała. Na trudny moment w moim życiu trafiło, rozkleiłam się i Basieńka została.
Basieńka odeszła 25.07.2016
Boleczka. Przez pięć lat żyła w moim ogródku, do którego trafiła jako dorosła dzika kotka, która musiała natychmiast zniknąć z ulicy Chmielnej w Warszawie. Raz przeżyła próbę zamordowania jej, drugi raz mogło się nie udać. Przez te pięć lat w ogrodzie nie chciała za nic wejść do domu, była Królową Ogrodu. Ale w 2012 roku w ogrodzie pozwoliłam zamieszkać kolejnemu dzikunowi, a Dziki Jasiek okazał się łobuzem straszliwym. Gonił Królową, która raptem nie umiała poradzić sobie z nowym kocurem. Nie zostało mi nic innego, jak ratować Bolcię po raz kolejny, tym razem zabierając do domu podstępem. Okazuje się, że świetnie czuje się w cieple, na poduszkach i kanapach, nie toleruje głaskania po głowie i grzbiecie, ale pierwsza wita mnie w progu, ocierając się o mnie. Taki dziwny 'dzikus' w moim domu.
Z powodu mojego trybu życia nie powinnam mieć w domu psa. Ale z jednej z podróży na Podlasie wróciłam z Frankiem. Nikt go nie szukał. Franek miał szukać więc nowego domu, ale nawet moja rodzina, nie przepadająca za zwierzętami, bardzo pokochała tego psa. No i został:
I Tusia - suka mojego psa na nowy dom.
Acha, linki do poprzednich wątków:
viewtopic.php?f=1&t=122206
viewtopic.php?f=1&t=138311
Dopisek na Dzień Kota 2014 :
Zostałam zapytana wprost, to i muszę odpowiedzieć wprost. Kiore nie jest przewidziana do adopcji, Kiore oficjalnie zyskuje status rezydenta.
To bardzo dziwna koteczka. Jej braciszek Ratus, który w tajemniczych okolicznościach umarł w DS, był bardzo miły od samego początku. Kiore była zawsze jego dziką siostrzyczką. Wydawało mi się, że mnie nawet nie lubiła. Ale jak odwiedziłam koty w DS, to Kiore pierwsza wyszła do mnie, witała się ze mną tak, jak nigdy wcześniej przez ładnych kilka miesięcy w moim domu.
Po śmierci Ratusa wróciła do mnie. I nasza relacja od razu zmieniła się, kot jest jak podmieniony. Nie wiem, co działo się w tamtym domu, nigdy się pewnie nie dowiem. Ale jestem przekonana, że gdybym jej nie zabrała wtedy (razem z martwym już braciszkiem), to i jej wkrótce by nie było...