Tak szybko to nastąpiło, a może po prostu Rudi już wcześniej cierpiał po cichu, jak to on, by tylko nie zrobić swoim człowiekom kłopotu.
W niedzielę było już bardzo źle - na nic ani na nikogo nie zwracał uwagi, chwiał się nad miseczką z wodą, której nie miał siły się napić. Wetka wytłumaczyła nam potem, że bolało go przy każdym przełknięciu. Wirus doszczętnie spustoszył jego organizm. Zrobiliśmy badanie krwi - może wyniki były nieco lepsze, ale nikła była to poprawa. Zapytałam doktorynki co by zrobiła, gdyby chodziło o jej kota - powiedziała, że nie pozwoliłaby mu się dalej męczyć i to przesądziło o naszej decyzji. Rudi zasnął spokojnie w ramionach mojego Męża do końca głaskany przeze mnie. Słaba to pociecha, że nie umierał samotnie w głodzie i zimnie gdzieś na tym pustkowiu, z którego go zabraliśmy.
Smutne to były Święta. Spieszmy się kochać koty, tak szybko odchodzą...