» Pt cze 03, 2016 11:00
Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?
Witajcie kochani. Przychodzę na ten wątek i ja, ulżyć swojemu żalowi i smutkowi, bo już łez brakuje.
W Dzień Dziecka straciliśmy kociego dzieciaka, bezdomną bidę, która była pod naszym dachem całe 1,5 tygodnia. Ale chciałabym opowiedzieć całą historię, bo to ona sprawia, że tak bardzo żal i nie możemy pogodzić się ze stratą.
Nasz biedaczek Toffie nigdy nie miał łatwego życia. Około listopada- grudnia zeszłego roku moja Mama natrafiła na niego, jak płakał do niej, ukrywając się pod samochodami na przyblokowym parkingu. Kociak wyglądał na małego, kilkumiesięcznego bezdomniaczka. Zaczęła go dokarmiać, i z czasem kociak zbliżał się doniej, dawał się głaskać, łasił się, nigdy jednak nie chciał zbliżyć się do domu. Dodam, że w domu jest już jedna kocica, która ma 8 lat i innych kotów po prostu nienawidzi. Mama nie wiedziała, co kot robi w tzw. wolnym czasie od niejedzenia, gdzie przebywa i gdzie śpi. Z czasem odkryła, że kotek śpi... pod maskami samochodów, najprawdopodobniej na ciepłych jeszcze silnikach.
Na święta przyjechałam do Polski (na codzień mieszkam za granicą), dołączyłam się do karmienia kotka. Byłam zachwycona łaskawością bezdomniaczka. Wtedy jeszcze największe mrozy były przed nami, kociak wydawał się być zdrowy i zaradny. Delkiatnie sugerowałam Mamie adopcję, jednak nie było o tym mowy- zresztą rozumiem ją, bo nasza 8 letnia kocica jest kotem sprowadzonym przeze mnie i Mama wspaniałomyślnie się nią opiekuje, kiedy jestem za granicą.
Ale w końcu przyszły siarczyste mrozy. Nie mogłam sobie dać rady zamartwiając się o kotka. Któregoś wieczoru wyniosłam mu jedzenie, zawołałam go, a on wygramolił się spod najbliższego samochodu, trzęsąc się z zimna na tych swoich malutkich łapkach. Pozwoliłam mu się najeść, bo czym, niewiele myśląc, narzuciłam na niego swój gruby szal, zrobiłam z niego burrito i popędziłam z nim do domu. Kociak darł się wniebogłosy i wyrywał. Zorganizowałyśmy mu pobyt w piwnicy, w pomieszczeniu byłej suszarni, zamykanej na klucz, gdzie tylko my mamy dostęp. Kociak był wkurzony i przerażony, ale w piwnicy było ciepło, były kanapy, jakieś miękkie szmatki, jakieś gramoty, gdzie zawsze mógł się ukryć. Ja wyjechałam z Polski, a Mama zajęła się kotkiem. Trzy razy dziennie schodziła do piwnicy, siedziała z nim dużo czasu, bawiła się z nim, nosiła na rękach. Kotkowi wkurzenie przeszło i jadł za dwóch. Pięknie załatwiał się do kuwety. Zaczął nabierać ciałka, jednak z czasem zaczęła przeszkadzać mu samotność. Miauczał strasznie za Mamą, zaczął posikiwać. W całej piwnicy i klatce zaczęło czuć moczem. Plan był taki, żeby kota wypuścić na wolność na wiosnę, kiedy będzie ciepło. Niestety, kociak sam postanowił wziąć sprawy w swoje łapy, gdyż pewnego dnia po prostu prześlizgnął się przez uchylone okno- Mama okienko uchyliła, żeby choć trochę przewietrzyć piwnicę. Nie wiemy, jak on zdołał zwiać, musiał się ostro przeciskać. No ale mu się udało i ślad po nim zaginął. To była połowa marca.
Mama nadal wynosiła jedzenie pod nasz samochód, jednak zostawało nietknięte. I tak naprawdę dopiero niedawno, gdzieś na początku maja Mama trafiła na jego trop w innej części osiedla. Nadal mieszkał pod samochodami i w śmietnikach, ale miał więcej karmicielek, w tym sprzedawczynie sklepu mięsnego. Miał super wyżerkę, ale fatalne warunki mieszkaniowe, podobno czasami chodził przemoknięty. Nie wiem, dlaczego nikt wówczas nie dał mu schronienia... aż w końcu zaginął. Po 2 dniach do Mamy przybiegła osiedlowa karmicielka, że 'nasz' kot jest zabrany do schroniska i trzeba go zabrać. Okazało się, że kociak w fatalnym stanie doczołgał się pod nasz balkon i padł na trawnik. Dobra dusza zadzwoniła po pomoc. Na następny dzień Mama z drugą panią pojechały do schroniska. Mama niewiele myśląc, adoptowała kotka i przywiozła go do domu. To był 22 maja. Natychmiast weterynarz- kot ma gluty w nosie i w oczach, ciężko oddycha, ale ma apetyt, jest ciekawski- diagnoza: zapalenie krtani. Tydzień antybiotyków, codziennie wet. Kotkowi gluty zginęły, zostało charczenie, odruchy wymiotne, był trochę osowiały i osłabiony. Bardzo chudy- 3,5 kg. Ale rozgościł się w domu, wygrzewał na słońcu, rozciągał na poduszkach, w ostatnich dniał spał z Mamą na łóżku. Tulił się, łasił, był przesłodki, Dlatego dostał imię Toffi. Urokowi uległa nawet nasza anty-kocia kocica, która przyjaźnie obserwowała go z dystansu. Kotek zrobił się piękny, oglądałam go na Skypie i chociaż na początku byłam zła, że do nas przyszedł, że powinien zostać w schronisku do adopcji (takich wrednych mysli do tej pory nie mogę sobie darować), to pokochałam go i zaakceptowałam jako pełnoprawnego, trzeciego kota w domu- za granicą też mamy kota. Po tygodniu postanowiono o zakończeniu kuracji antybiotykami i obserwowaniu kotka. Niestety, Toffi podupadł na zdrowiu, przestał jeść i nie miał siły. Poradzono się drugiego weta, ten zrobił mu badania krwi (w końcu!)- podwyższone leukocyty, reszta wyników w normie, stwierdził powikłania z zapalenia płuc i oskrzeli. Zapisana kolejna seria zastrzyków, kotkowi założono wenflon. Na następny dzień, we wtorek, kotkowi się polepszyło, więc wet zwiększył dawkę leków. Toffi był żywy, zaczął jeść, chodził za Mamą, wypoczywał. Na dwór nie chciał wcale. Na następny dzień, Dzień Dziecka, rano napił się swojego ulubionego ciepłego mleczka, zrobił się troszkę niespokojny, zaczął szukać sobie miejsca w dziwnych miejscach. Wydawało się, że jest mu duszno. Mama zawołała drugą panią od kotków, że chyba coś jest nie tak, zresztą za jakieś pół godziny miały jechać z kotem do weta na zastrzyk. W pewnym momecie kotek położył się na boku, miauknął głośno...i przestał oddychać. Na języku pojawiła się spieniona ślina, później z domieszką krwi. Odszedł tak cicho, tak nagle i tak niespodziewanie. Panie starsze w kompletnym szoku, ja zadzwoniłam parę minut później... i serce mi pękło. Nie mogę dojść do siebie do dnia dzisiejszego. Nie rozumiem, dlaczego. Kotu się polepszało. Zaczął mieć normalny, kochający dom. Tak nie wolno, tak się nie może dziać. Koleżanka Mamy stwierdziła, że musi wiedzieć, co się stało, więc po 2 godzinach zawiozły sztywnego Toffi do weta na sekcję. Natychmiast się nim zajął, zadzwonił do Mamy po godzinie, że kotek nie miał szans na przeżycie, całe płuca i drogi oddechowe w ropie. Za długo chorował, za późno dostał pomoc. Ale ja tez wiem, że jego biedne małe serduszko nie wytrzymało takiej ilości leków, szczególnie po ostatniej zwiększonej dawce. Ta śmierć była tak nagła... czy cierpiał? Czy muszę dodawać, jakie nam teraz myśli chodzą po głowie? Nie możemy sobie darować, że go nie uratowałyśmy, że go nie adoptowałyśmy wcześniej, że nie dałyśmy mu domu, kiedy marzł, że nawet nie próbowałyśmy, zasłaniając się wrednym charakterem naszej domowej kocicy, jak się okazuje, z tym nie byłoby żadnego problemu. Teraz się dowiedziałam od innych ludzi, że kotek wcześniej, na jesieni spał w kupie zagrabionych liści, a jak pracownicy administracji osiedla zgarnęli tę kupę do spalenia, biedać musiał szukać innego schronienia. Wiem, że ganiały go lisy, może chciały go zagryźć. Dlaczego nikt się wówczas nim nie zajął???? Nie mogę sobie tego darować, że zaznał tylko 1,5 tyg dobrego życia wobec tylu miesięcy cierpienia. Nie mogę sobie darować tego, że nie mogłam go poznać, przytulić go, popieścić, bo tylko tyle, co głaskałam go pod samochodem i biegłam z nim wrzeszczącym do piwnicy. Pewnie mnie wtedy nienawidził, ale może dzięki mnie przeżył kilka miesięcy dłużej? Nie zamarzł na ulicy? Nie mogę sobie nawet tego darować, że kotek został u weta do utylizacji najprawdopodobniej, że został potraktowany jak śmieć, że nic nie zostanie z tych pięknych, zielonych oczu i białego futerka, że zostanie rozsypany nie wiem, gdzie. Tak starsznie mi go żal, szkoda, jest mi smutno i źle, idę do sklepu, widzę jogurt o smaku toffi i zaczynam ryczeć. Nic nie jem od 3 dni, wszystko staje mi w gardle, myślę tylko o nim, że i on nie mógł jeść i co się z nim teraz dzieje. Oszaleję z tymi irracjonalnymi myślami, tak bardzo go pokochałam i tak chciałam, żeby żył. Mama podeszła do sprawy zadaniowo, wyprała kocyki kocicy, na których spał, wymyła kuwetę kocicy, do której się załatwiał- był kot, nie ma kota. Ja tak nie umiem. Milion myśli, że można było zrobić to, czy tamto, można było odmienić jego nieszczęśliwy los. Nie radzę sobie z poczuciem winy, nawet za każdą głupią myśl, np. że przyszedł obcy kot i zarazi naszą kocicę. Jest mi go tak niesamowicie żal, mam tylko jedno jego zdjęcie i ciągle do niego płaczę. Śni mi się, że go zakopuję w śniegu, a on się wygrzebuje i wraca do naszego domu. To takie niesprawiedliwe, że tak kochana, łaskawa kocia przylepa musiała odejść w wieku zaledwie roku. Nie wiem, jak sobie poradzę z tą żałobą na odległość, ale muszę, bo zwariuję...Biedny, kochany Toffie...
Moje koty: Shona, Jlo, Toffi [*]