Jak pogodzić się ze stratą kota?

Kocie pogawędki

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Pt kwi 22, 2016 18:09 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Mój Maurycy pisze:Współczuję Wszystkim, którzy cierpią tak jak ja po stracie przyjaciela ! Mojego kochanego, ciepłego, troszkę urwiska pochowałam

20.04.2016 .Mój Maurycuś był ze schroniska , prawdziwa sierotka. Bardzo długo ssał ogonek przytulając swoje milutkie futerko do mnie. Nigdy nie przepadałam za kotami , w tym czasie miałam jeszcze psa i właściwie z nim byłam bardziej związana . Piesek odszedł kilka lat temu a ja zostałam razem z Mauryckim. Też przeżył odejście psa , były bardzo zaprzyjaźnione. Czas wygoił rany chociaż nie było łatwo. Nasza przyjaźń z Mauryckim rosla z dnia na dzień. Bylam z nim sama przez wiele lat.Teraz jestem jeszcze w szoku , nie myślałam nigdy , że mojemu kociaczkowi coś grozi !!!Nagle po św. Wiekanocnych pogorszył mu się apetyt, przestał jeść suchą karmę, był osowiały . Weterynarz w trakcie wizyty stwierdził że jest to wzorcowy kot : piękna sierść, szczupły ,zadbany. Dostał lek na odrobaczywienie. Jednak kotek gasł w oczach. :( W czasie nst. wizyty weterynarz już się nie zachwycał tylko zauważył , że ma b.białe śluzówki .Brak apetytu, jasne śluzówki, apatia ,świadczyły o anemii. Badanie krwi to potwierdziło. Przy nst.wizycie lekarz stwierdził że Maurycy ma b. powiększone węzły chłonne i dlatego nie może jeść.Przez kilka dni dostawał kroplówki w oczekiwaniu na wyniki badania na wirusy.Gasł w oczach a lekarz nie wiedział na jakim tle jest ta silna anemia. Wyniki wreszcie przyszły ,kotek był u kresu sił . Lekarz po odczytaniu wyników uznał , że jest to chłoniak. Wirusów nie było a więc powodem jego stanu jest chłoniak. Do końca nie wiem, czy na pewno lekarz się nie mylił ? Ale komu mam wierzyć ? Powiedział, że może jeszcze zrobić biopsję ,transfuzję ale czy kotek to wytrzyma _tego nie wie. Byłam tym przerażona , mój jeszcze niedawno "wzorcowy kot" umiera ? Cierpiał bardzo !! Nie chciał już nic, odwracał się odemnie .Podjęłam decyzję o eutanazji !!! 20.04.2016 o 14:00 odszedł mój kochany Przyjaciel . Nie umiem sobie z tym poradzić , widzę go wszędzie , w nocy wydaje mi się że słyszę stukot miski z jedzeniem, odgłos przesypywanego żwirku w kuwecie... Niestety ...nie ma go ...Straciłam chęć do wszystkigo .... Pomocy !!!! :placz: :placz: :placz:


To tak samo jak u mnie :( 20.04.2016 tyle, że 45 min wcześniej a dokładniej 13:15. Objawy bardzo podobne. Nasz wet też stwierdził chłoniaka i ogólną niewydoność nerek.Wyniki były złe mimo,że nie było o dziwo anemii, ale kotek opadał z sił z godziny na godzine:( Węzły też powiększone. Moja kochana zwineła się w ciągu tygodnia, też nie mogę w to uwierzyć :( decyzja o eutanazji była najtrudniejszym wyborem w moim życiu:( Pierwsze co robiłam po przebudzeniu to całowałam ją w główkę, bo zawsze spała obok.Teraz od samego rana wszystko jest inne.

Tule ciepło wszystkich którzy się tu udzielają.

Agatq

 
Posty: 10
Od: Pt kwi 22, 2016 9:13

Post » Nie kwi 24, 2016 2:51 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Foka:) pisze:Wczoraj pożegnałam swoja kotkę Nelkę. Miala tylko 2,5 roczku, nie zasłużyła, żeby odejść. Od małego byla chora, znaleziona bida z rozpłyniętą tęczówką. Moja kochana. Całe serce jej powierzyłam.
Od pól roku kaszlała, dostawała leki, które juz nie pomagaly. Kaszel nie byl bardzo uporczywy, ale nie chcialam zeby się męczyła wiec odwiedzałam weterynarza regularnie. Wygladalo na astmę. Miala miec potwierdzenie diagnozy. Pytalam czy badanie jest bezpieczne, czy nic sie nie stanie.. Zapewnił mnie. Zawiozłam wczoraj kicie przed praca i miałam wrócić po 4 godzinkach po nia.. Niestety po 2 godzinach dostałam telefon, ze nie przeżyła. Leki od narkozy zatrzymaly serduszko, próbowali.. Zabrałam, pogrzebałam w moim ulubiony miejscu w ogródku. Nie odeszlam wiele godzin..
Czuje sie odpowiedzialna, przeczuwałam zeby jej nie zawozić, ale tłumaczyłam sobie ze przeciez lekarze wiedza lepiej. Nie tym razem. Powinnam jej nie zostawiać. Byla dla mnie wszystkim. Mojego męża z uwagi na prace bardzo często nie ma, musieliśmy przeprowadzic z daleka od domu, rodziny. Nelka byla dla mnie calym swiatem, pp tym co przezyla jako kocie dlugo zdobywalam jej zaufanie. Ale kiedy mnie pokochala mysle ze tez bylam dla niej wszystkim. Tak bardzo to boli. Miala tyle lat przed soba. Zawsze byla z nami. Kazde wakacje, kazdy wyjazd. Moja coreczka. Jak mam z tym zyc ? Oddalabym wszystko zeby to sie nie wydarzylo..


Foka, mnie podobne doswiadczenie nauczylo, ze nalezy jednak ufac swojej intuicji... Kilka razy o tym w zyciu zapomnialam i zawsze zle sie konczylo.. Chodzi mi tu glownie o lekarzy i weterynarzy (choc nie tylko). Zanim vet poda teraz cos moim zwierzakom - poprosze o czas i najpierw poczytam o tym leku, terapii etc etc. Lekarze wszystkiego nie wiedza, niektorzy sie nie ucza na biezaco (taka smutna prawda), niektorzy nie specjalizuja sie w kotach a my im ufamy... Czasem traktuja zwierzeta (byl opisany taki przypadek na forum) jak obiekt doswiadczalny. I tacy veci wcale sie nie martwia, ze kotek zmarl. Maja wreszcie swoj upragniony obiekt do badan.... Tak jest czasem np. w klinikach, przychodniach prowadzonych przy szkolach rolniczych... :( A finalnie to my wlasciciele przezywamy tragedie, poniewaz odszedl czlonek naszej rodziny... I to my placzemy, nie spimy po nocach i nie mozemy ani efektywnie pracowac, ani sie bawic ani cieszyc zyciem przed bardzo, bardzo dlugo... Podanie zlego leku, zle znieczulenie do operacji itd trwa chwile a konsekwencje sa bardzo powazne jak widac z naszych postow. Z drugiej strony inni wlasciciele obwiniaja sie, ze nie zrobili jeszcze czegos, innych badan etc etc. Ale to ´inne cos´ jak widac, tez moze zabic zwierze... Chyba rzeczywiscie jest tak jak tu piszecie, ze kazdy ma swoj czas na ziemi i nic nie jest w stanie zmienic w tym zakresie losu i przeznaczenia... Czasem chyba jest mi latwiej wlascie tak myslec. Ze gdyby nie ta tragedia zdazyloby sie cos rownie nieszczesliwego i moj kotek i tak juz by nie przezyl. Moze tak rzeczywiscie jest?

Tamaqua

 
Posty: 250
Od: Wto gru 08, 2015 23:42

Post » Nie kwi 24, 2016 21:23 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Tamaqua powiem Ci szczerze, ze sama nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Mam nauczkę bardzo bolesna, zeby ufać własnemu przeczuciu. Żałuję, ze nie sprawdziłam wszystkiego, zanim nie oddalam mojej malej na badanie i nie wiem czy sobie kiedykolwiek wybaczę. Chciałabym myśleć, ze to niczyja wina i to "siła wyższa", byloby mi łatwiej. Póki co niestety mam wyrzuty do samej siebie, ze to się tak potoczyło, przecież to ja ją znalazłam najlepiej i powinnam bardziej pomyśleć.

Foka:)

 
Posty: 6
Od: Wto lut 18, 2014 16:43

Post » Śro kwi 27, 2016 18:48 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Foka:) pisze:Tamaqua powiem Ci szczerze, ze sama nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Mam nauczkę bardzo bolesna, zeby ufać własnemu przeczuciu. Żałuję, ze nie sprawdziłam wszystkiego, zanim nie oddalam mojej malej na badanie i nie wiem czy sobie kiedykolwiek wybaczę. Chciałabym myśleć, ze to niczyja wina i to "siła wyższa", byloby mi łatwiej. Póki co niestety mam wyrzuty do samej siebie, ze to się tak potoczyło, przecież to ja ją znalazłam najlepiej i powinnam bardziej pomyśleć.


Dokladnie tak samo sie czuje - uwierz mi. Tez sobie mowie, ze to bylo ¨moje dziecko¨, ¨dzieciatko¨, ktore zawiodlam tak naprawde, oddalam na ´pastwe´ veta...
Niestety, nie prowadzi mnie to donikad takie myslenie, nic juz ono nie zmieni - wyrzuty sumienia bede miala do konca zycia.. Taka jest cena mojego zaufania do tej
konkretnej vetki... :( I nie sluchania wlasniej intuicji na zasadzie - specjalista wie lepiej.... Mam przed oczami bardzo czesto ostatnie spojrzenie mojego koteczka. Po prostu, teraz probuje racjonalizowac sobie wszystko... Taki jest chyba nastepny etap mojej zaloby po malenstwie, ale wlasciwie te wszystkie uczucia i opinie bardzo sie mieszaja kazdego dnia we mnie.... I tak juz bedzie na pewno do konca moich wlasnych dni... Taka prawda.

Tamaqua

 
Posty: 250
Od: Wto gru 08, 2015 23:42

Post » Czw cze 02, 2016 10:44 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Wczoraj pożegnaliśmy Maćka :placz: :placz: :placz:
Obrazek

Wiem, że to był ten czas ze względu na nagłe i nierokujące pogorszenie zdrowia, wiem, że miał u nas dobre życie, ale to jest niesprawiedliwe :( Siedzę i ryczę od wczoraj :placz:

Dobrze, że jest drugi kot, bo bez niego już chyba całkiem bym się rozpadła.

Yagutka

 
Posty: 1849
Od: Nie paź 01, 2006 17:27
Lokalizacja: Kraków

Post » Czw cze 02, 2016 10:56 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Maćku, brykaj za TM!
Tam nic nie boli, jest zawsze pełna miseczka, miękkie posłanko, zabawki i koledzy. Lepszy świat, chociaż tu pozostali, ci którzy cię kochali :(
Obrazek

miszelina

Avatar użytkownika
 
Posty: 13512
Od: Nie maja 06, 2007 13:31
Lokalizacja: Krakow

Post » Czw cze 02, 2016 13:43 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Yagutka, współczuję Ci bardzo.
Maćku, dla Ciebie, światełko na drogę (*).

lilianaj

Avatar użytkownika
 
Posty: 5228
Od: Sob kwi 26, 2014 19:14
Lokalizacja: Warszawa Białołęka

Post » Pt cze 03, 2016 11:00 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Witajcie kochani. Przychodzę na ten wątek i ja, ulżyć swojemu żalowi i smutkowi, bo już łez brakuje.
W Dzień Dziecka straciliśmy kociego dzieciaka, bezdomną bidę, która była pod naszym dachem całe 1,5 tygodnia. Ale chciałabym opowiedzieć całą historię, bo to ona sprawia, że tak bardzo żal i nie możemy pogodzić się ze stratą.
Nasz biedaczek Toffie nigdy nie miał łatwego życia. Około listopada- grudnia zeszłego roku moja Mama natrafiła na niego, jak płakał do niej, ukrywając się pod samochodami na przyblokowym parkingu. Kociak wyglądał na małego, kilkumiesięcznego bezdomniaczka. Zaczęła go dokarmiać, i z czasem kociak zbliżał się doniej, dawał się głaskać, łasił się, nigdy jednak nie chciał zbliżyć się do domu. Dodam, że w domu jest już jedna kocica, która ma 8 lat i innych kotów po prostu nienawidzi. Mama nie wiedziała, co kot robi w tzw. wolnym czasie od niejedzenia, gdzie przebywa i gdzie śpi. Z czasem odkryła, że kotek śpi... pod maskami samochodów, najprawdopodobniej na ciepłych jeszcze silnikach.
Na święta przyjechałam do Polski (na codzień mieszkam za granicą), dołączyłam się do karmienia kotka. Byłam zachwycona łaskawością bezdomniaczka. Wtedy jeszcze największe mrozy były przed nami, kociak wydawał się być zdrowy i zaradny. Delkiatnie sugerowałam Mamie adopcję, jednak nie było o tym mowy- zresztą rozumiem ją, bo nasza 8 letnia kocica jest kotem sprowadzonym przeze mnie i Mama wspaniałomyślnie się nią opiekuje, kiedy jestem za granicą.
Ale w końcu przyszły siarczyste mrozy. Nie mogłam sobie dać rady zamartwiając się o kotka. Któregoś wieczoru wyniosłam mu jedzenie, zawołałam go, a on wygramolił się spod najbliższego samochodu, trzęsąc się z zimna na tych swoich malutkich łapkach. Pozwoliłam mu się najeść, bo czym, niewiele myśląc, narzuciłam na niego swój gruby szal, zrobiłam z niego burrito i popędziłam z nim do domu. Kociak darł się wniebogłosy i wyrywał. Zorganizowałyśmy mu pobyt w piwnicy, w pomieszczeniu byłej suszarni, zamykanej na klucz, gdzie tylko my mamy dostęp. Kociak był wkurzony i przerażony, ale w piwnicy było ciepło, były kanapy, jakieś miękkie szmatki, jakieś gramoty, gdzie zawsze mógł się ukryć. Ja wyjechałam z Polski, a Mama zajęła się kotkiem. Trzy razy dziennie schodziła do piwnicy, siedziała z nim dużo czasu, bawiła się z nim, nosiła na rękach. Kotkowi wkurzenie przeszło i jadł za dwóch. Pięknie załatwiał się do kuwety. Zaczął nabierać ciałka, jednak z czasem zaczęła przeszkadzać mu samotność. Miauczał strasznie za Mamą, zaczął posikiwać. W całej piwnicy i klatce zaczęło czuć moczem. Plan był taki, żeby kota wypuścić na wolność na wiosnę, kiedy będzie ciepło. Niestety, kociak sam postanowił wziąć sprawy w swoje łapy, gdyż pewnego dnia po prostu prześlizgnął się przez uchylone okno- Mama okienko uchyliła, żeby choć trochę przewietrzyć piwnicę. Nie wiemy, jak on zdołał zwiać, musiał się ostro przeciskać. No ale mu się udało i ślad po nim zaginął. To była połowa marca.
Mama nadal wynosiła jedzenie pod nasz samochód, jednak zostawało nietknięte. I tak naprawdę dopiero niedawno, gdzieś na początku maja Mama trafiła na jego trop w innej części osiedla. Nadal mieszkał pod samochodami i w śmietnikach, ale miał więcej karmicielek, w tym sprzedawczynie sklepu mięsnego. Miał super wyżerkę, ale fatalne warunki mieszkaniowe, podobno czasami chodził przemoknięty. Nie wiem, dlaczego nikt wówczas nie dał mu schronienia... aż w końcu zaginął. Po 2 dniach do Mamy przybiegła osiedlowa karmicielka, że 'nasz' kot jest zabrany do schroniska i trzeba go zabrać. Okazało się, że kociak w fatalnym stanie doczołgał się pod nasz balkon i padł na trawnik. Dobra dusza zadzwoniła po pomoc. Na następny dzień Mama z drugą panią pojechały do schroniska. Mama niewiele myśląc, adoptowała kotka i przywiozła go do domu. To był 22 maja. Natychmiast weterynarz- kot ma gluty w nosie i w oczach, ciężko oddycha, ale ma apetyt, jest ciekawski- diagnoza: zapalenie krtani. Tydzień antybiotyków, codziennie wet. Kotkowi gluty zginęły, zostało charczenie, odruchy wymiotne, był trochę osowiały i osłabiony. Bardzo chudy- 3,5 kg. Ale rozgościł się w domu, wygrzewał na słońcu, rozciągał na poduszkach, w ostatnich dniał spał z Mamą na łóżku. Tulił się, łasił, był przesłodki, Dlatego dostał imię Toffi. Urokowi uległa nawet nasza anty-kocia kocica, która przyjaźnie obserwowała go z dystansu. Kotek zrobił się piękny, oglądałam go na Skypie i chociaż na początku byłam zła, że do nas przyszedł, że powinien zostać w schronisku do adopcji (takich wrednych mysli do tej pory nie mogę sobie darować), to pokochałam go i zaakceptowałam jako pełnoprawnego, trzeciego kota w domu- za granicą też mamy kota. Po tygodniu postanowiono o zakończeniu kuracji antybiotykami i obserwowaniu kotka. Niestety, Toffi podupadł na zdrowiu, przestał jeść i nie miał siły. Poradzono się drugiego weta, ten zrobił mu badania krwi (w końcu!)- podwyższone leukocyty, reszta wyników w normie, stwierdził powikłania z zapalenia płuc i oskrzeli. Zapisana kolejna seria zastrzyków, kotkowi założono wenflon. Na następny dzień, we wtorek, kotkowi się polepszyło, więc wet zwiększył dawkę leków. Toffi był żywy, zaczął jeść, chodził za Mamą, wypoczywał. Na dwór nie chciał wcale. Na następny dzień, Dzień Dziecka, rano napił się swojego ulubionego ciepłego mleczka, zrobił się troszkę niespokojny, zaczął szukać sobie miejsca w dziwnych miejscach. Wydawało się, że jest mu duszno. Mama zawołała drugą panią od kotków, że chyba coś jest nie tak, zresztą za jakieś pół godziny miały jechać z kotem do weta na zastrzyk. W pewnym momecie kotek położył się na boku, miauknął głośno...i przestał oddychać. Na języku pojawiła się spieniona ślina, później z domieszką krwi. Odszedł tak cicho, tak nagle i tak niespodziewanie. Panie starsze w kompletnym szoku, ja zadzwoniłam parę minut później... i serce mi pękło. Nie mogę dojść do siebie do dnia dzisiejszego. Nie rozumiem, dlaczego. Kotu się polepszało. Zaczął mieć normalny, kochający dom. Tak nie wolno, tak się nie może dziać. Koleżanka Mamy stwierdziła, że musi wiedzieć, co się stało, więc po 2 godzinach zawiozły sztywnego Toffi do weta na sekcję. Natychmiast się nim zajął, zadzwonił do Mamy po godzinie, że kotek nie miał szans na przeżycie, całe płuca i drogi oddechowe w ropie. Za długo chorował, za późno dostał pomoc. Ale ja tez wiem, że jego biedne małe serduszko nie wytrzymało takiej ilości leków, szczególnie po ostatniej zwiększonej dawce. Ta śmierć była tak nagła... czy cierpiał? Czy muszę dodawać, jakie nam teraz myśli chodzą po głowie? Nie możemy sobie darować, że go nie uratowałyśmy, że go nie adoptowałyśmy wcześniej, że nie dałyśmy mu domu, kiedy marzł, że nawet nie próbowałyśmy, zasłaniając się wrednym charakterem naszej domowej kocicy, jak się okazuje, z tym nie byłoby żadnego problemu. Teraz się dowiedziałam od innych ludzi, że kotek wcześniej, na jesieni spał w kupie zagrabionych liści, a jak pracownicy administracji osiedla zgarnęli tę kupę do spalenia, biedać musiał szukać innego schronienia. Wiem, że ganiały go lisy, może chciały go zagryźć. Dlaczego nikt się wówczas nim nie zajął???? Nie mogę sobie tego darować, że zaznał tylko 1,5 tyg dobrego życia wobec tylu miesięcy cierpienia. Nie mogę sobie darować tego, że nie mogłam go poznać, przytulić go, popieścić, bo tylko tyle, co głaskałam go pod samochodem i biegłam z nim wrzeszczącym do piwnicy. Pewnie mnie wtedy nienawidził, ale może dzięki mnie przeżył kilka miesięcy dłużej? Nie zamarzł na ulicy? Nie mogę sobie nawet tego darować, że kotek został u weta do utylizacji najprawdopodobniej, że został potraktowany jak śmieć, że nic nie zostanie z tych pięknych, zielonych oczu i białego futerka, że zostanie rozsypany nie wiem, gdzie. Tak starsznie mi go żal, szkoda, jest mi smutno i źle, idę do sklepu, widzę jogurt o smaku toffi i zaczynam ryczeć. Nic nie jem od 3 dni, wszystko staje mi w gardle, myślę tylko o nim, że i on nie mógł jeść i co się z nim teraz dzieje. Oszaleję z tymi irracjonalnymi myślami, tak bardzo go pokochałam i tak chciałam, żeby żył. Mama podeszła do sprawy zadaniowo, wyprała kocyki kocicy, na których spał, wymyła kuwetę kocicy, do której się załatwiał- był kot, nie ma kota. Ja tak nie umiem. Milion myśli, że można było zrobić to, czy tamto, można było odmienić jego nieszczęśliwy los. Nie radzę sobie z poczuciem winy, nawet za każdą głupią myśl, np. że przyszedł obcy kot i zarazi naszą kocicę. Jest mi go tak niesamowicie żal, mam tylko jedno jego zdjęcie i ciągle do niego płaczę. Śni mi się, że go zakopuję w śniegu, a on się wygrzebuje i wraca do naszego domu. To takie niesprawiedliwe, że tak kochana, łaskawa kocia przylepa musiała odejść w wieku zaledwie roku. Nie wiem, jak sobie poradzę z tą żałobą na odległość, ale muszę, bo zwariuję...Biedny, kochany Toffie...
Moje koty: Shona, Jlo, Toffi [*]

Lavanya

 
Posty: 12
Od: Wto gru 14, 2010 22:04
Lokalizacja: Lublin

Post » Pt cze 03, 2016 18:01 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Yagutka bardzo mi przykro :(
U nas minął ponad miesiąc, a smutek i żal nie mija..

Foka:)

 
Posty: 6
Od: Wto lut 18, 2014 16:43

Post » Pt cze 03, 2016 19:56 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Dzięki wszystkim!
Lavanya, przytulam, trzymaj się mocno.

No, na pewno szybko nie mija :( Dobrze, że mam Eryka i kim się zająć, bo pusty dom byłby masakrą.

Yagutka

 
Posty: 1849
Od: Nie paź 01, 2006 17:27
Lokalizacja: Kraków

Post » Sob cze 04, 2016 12:03 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Yagutka pisze:Dzięki wszystkim!
Lavanya, przytulam, trzymaj się mocno.

No, na pewno szybko nie mija :( Dobrze, że mam Eryka i kim się zająć, bo pusty dom byłby masakrą.


[*] dla Maciusia, śliczny kociak.
U mnie już prawie półtora miesiąca, początki były fatalne, ale miałam tylko jedną kicie. Adoptowałam 3 tygodnie temu cudownego kocurka i mimo, że dalej bardzo tęsknie, to jest lżej, więc dobrze, że masz Eryka. On przechodzi na pewno to samo, wiec musicie się razem wspierać :201461

Lavanya pisze:Witajcie kochani. Przychodzę na ten wątek i ja, ulżyć swojemu żalowi i smutkowi, bo już łez brakuje.
W Dzień Dziecka straciliśmy kociego dzieciaka, bezdomną bidę, która była pod naszym dachem całe 1,5 tygodnia. Ale chciałabym opowiedzieć całą historię, bo to ona sprawia, że tak bardzo żal i nie możemy pogodzić się ze stratą.
Nasz biedaczek Toffie nigdy nie miał łatwego życia. Około listopada- grudnia zeszłego roku moja Mama natrafiła na niego, jak płakał do niej, ukrywając się pod samochodami na przyblokowym parkingu. Kociak wyglądał na małego, kilkumiesięcznego bezdomniaczka. Zaczęła go dokarmiać, i z czasem kociak zbliżał się doniej, dawał się głaskać, łasił się, nigdy jednak nie chciał zbliżyć się do domu. Dodam, że w domu jest już jedna kocica, która ma 8 lat i innych kotów po prostu nienawidzi. Mama nie wiedziała, co kot robi w tzw. wolnym czasie od niejedzenia, gdzie przebywa i gdzie śpi. Z czasem odkryła, że kotek śpi... pod maskami samochodów, najprawdopodobniej na ciepłych jeszcze silnikach.
Na święta przyjechałam do Polski (na codzień mieszkam za granicą), dołączyłam się do karmienia kotka. Byłam zachwycona łaskawością bezdomniaczka. Wtedy jeszcze największe mrozy były przed nami, kociak wydawał się być zdrowy i zaradny. Delkiatnie sugerowałam Mamie adopcję, jednak nie było o tym mowy- zresztą rozumiem ją, bo nasza 8 letnia kocica jest kotem sprowadzonym przeze mnie i Mama wspaniałomyślnie się nią opiekuje, kiedy jestem za granicą.
Ale w końcu przyszły siarczyste mrozy. Nie mogłam sobie dać rady zamartwiając się o kotka. Któregoś wieczoru wyniosłam mu jedzenie, zawołałam go, a on wygramolił się spod najbliższego samochodu, trzęsąc się z zimna na tych swoich malutkich łapkach. Pozwoliłam mu się najeść, bo czym, niewiele myśląc, narzuciłam na niego swój gruby szal, zrobiłam z niego burrito i popędziłam z nim do domu. Kociak darł się wniebogłosy i wyrywał. Zorganizowałyśmy mu pobyt w piwnicy, w pomieszczeniu byłej suszarni, zamykanej na klucz, gdzie tylko my mamy dostęp. Kociak był wkurzony i przerażony, ale w piwnicy było ciepło, były kanapy, jakieś miękkie szmatki, jakieś gramoty, gdzie zawsze mógł się ukryć. Ja wyjechałam z Polski, a Mama zajęła się kotkiem. Trzy razy dziennie schodziła do piwnicy, siedziała z nim dużo czasu, bawiła się z nim, nosiła na rękach. Kotkowi wkurzenie przeszło i jadł za dwóch. Pięknie załatwiał się do kuwety. Zaczął nabierać ciałka, jednak z czasem zaczęła przeszkadzać mu samotność. Miauczał strasznie za Mamą, zaczął posikiwać. W całej piwnicy i klatce zaczęło czuć moczem. Plan był taki, żeby kota wypuścić na wolność na wiosnę, kiedy będzie ciepło. Niestety, kociak sam postanowił wziąć sprawy w swoje łapy, gdyż pewnego dnia po prostu prześlizgnął się przez uchylone okno- Mama okienko uchyliła, żeby choć trochę przewietrzyć piwnicę. Nie wiemy, jak on zdołał zwiać, musiał się ostro przeciskać. No ale mu się udało i ślad po nim zaginął. To była połowa marca.
Mama nadal wynosiła jedzenie pod nasz samochód, jednak zostawało nietknięte. I tak naprawdę dopiero niedawno, gdzieś na początku maja Mama trafiła na jego trop w innej części osiedla. Nadal mieszkał pod samochodami i w śmietnikach, ale miał więcej karmicielek, w tym sprzedawczynie sklepu mięsnego. Miał super wyżerkę, ale fatalne warunki mieszkaniowe, podobno czasami chodził przemoknięty. Nie wiem, dlaczego nikt wówczas nie dał mu schronienia... aż w końcu zaginął. Po 2 dniach do Mamy przybiegła osiedlowa karmicielka, że 'nasz' kot jest zabrany do schroniska i trzeba go zabrać. Okazało się, że kociak w fatalnym stanie doczołgał się pod nasz balkon i padł na trawnik. Dobra dusza zadzwoniła po pomoc. Na następny dzień Mama z drugą panią pojechały do schroniska. Mama niewiele myśląc, adoptowała kotka i przywiozła go do domu. To był 22 maja. Natychmiast weterynarz- kot ma gluty w nosie i w oczach, ciężko oddycha, ale ma apetyt, jest ciekawski- diagnoza: zapalenie krtani. Tydzień antybiotyków, codziennie wet. Kotkowi gluty zginęły, zostało charczenie, odruchy wymiotne, był trochę osowiały i osłabiony. Bardzo chudy- 3,5 kg. Ale rozgościł się w domu, wygrzewał na słońcu, rozciągał na poduszkach, w ostatnich dniał spał z Mamą na łóżku. Tulił się, łasił, był przesłodki, Dlatego dostał imię Toffi. Urokowi uległa nawet nasza anty-kocia kocica, która przyjaźnie obserwowała go z dystansu. Kotek zrobił się piękny, oglądałam go na Skypie i chociaż na początku byłam zła, że do nas przyszedł, że powinien zostać w schronisku do adopcji (takich wrednych mysli do tej pory nie mogę sobie darować), to pokochałam go i zaakceptowałam jako pełnoprawnego, trzeciego kota w domu- za granicą też mamy kota. Po tygodniu postanowiono o zakończeniu kuracji antybiotykami i obserwowaniu kotka. Niestety, Toffi podupadł na zdrowiu, przestał jeść i nie miał siły. Poradzono się drugiego weta, ten zrobił mu badania krwi (w końcu!)- podwyższone leukocyty, reszta wyników w normie, stwierdził powikłania z zapalenia płuc i oskrzeli. Zapisana kolejna seria zastrzyków, kotkowi założono wenflon. Na następny dzień, we wtorek, kotkowi się polepszyło, więc wet zwiększył dawkę leków. Toffi był żywy, zaczął jeść, chodził za Mamą, wypoczywał. Na dwór nie chciał wcale. Na następny dzień, Dzień Dziecka, rano napił się swojego ulubionego ciepłego mleczka, zrobił się troszkę niespokojny, zaczął szukać sobie miejsca w dziwnych miejscach. Wydawało się, że jest mu duszno. Mama zawołała drugą panią od kotków, że chyba coś jest nie tak, zresztą za jakieś pół godziny miały jechać z kotem do weta na zastrzyk. W pewnym momecie kotek położył się na boku, miauknął głośno...i przestał oddychać. Na języku pojawiła się spieniona ślina, później z domieszką krwi. Odszedł tak cicho, tak nagle i tak niespodziewanie. Panie starsze w kompletnym szoku, ja zadzwoniłam parę minut później... i serce mi pękło. Nie mogę dojść do siebie do dnia dzisiejszego. Nie rozumiem, dlaczego. Kotu się polepszało. Zaczął mieć normalny, kochający dom. Tak nie wolno, tak się nie może dziać. Koleżanka Mamy stwierdziła, że musi wiedzieć, co się stało, więc po 2 godzinach zawiozły sztywnego Toffi do weta na sekcję. Natychmiast się nim zajął, zadzwonił do Mamy po godzinie, że kotek nie miał szans na przeżycie, całe płuca i drogi oddechowe w ropie. Za długo chorował, za późno dostał pomoc. Ale ja tez wiem, że jego biedne małe serduszko nie wytrzymało takiej ilości leków, szczególnie po ostatniej zwiększonej dawce. Ta śmierć była tak nagła... czy cierpiał? Czy muszę dodawać, jakie nam teraz myśli chodzą po głowie? Nie możemy sobie darować, że go nie uratowałyśmy, że go nie adoptowałyśmy wcześniej, że nie dałyśmy mu domu, kiedy marzł, że nawet nie próbowałyśmy, zasłaniając się wrednym charakterem naszej domowej kocicy, jak się okazuje, z tym nie byłoby żadnego problemu. Teraz się dowiedziałam od innych ludzi, że kotek wcześniej, na jesieni spał w kupie zagrabionych liści, a jak pracownicy administracji osiedla zgarnęli tę kupę do spalenia, biedać musiał szukać innego schronienia. Wiem, że ganiały go lisy, może chciały go zagryźć. Dlaczego nikt się wówczas nim nie zajął???? Nie mogę sobie tego darować, że zaznał tylko 1,5 tyg dobrego życia wobec tylu miesięcy cierpienia. Nie mogę sobie darować tego, że nie mogłam go poznać, przytulić go, popieścić, bo tylko tyle, co głaskałam go pod samochodem i biegłam z nim wrzeszczącym do piwnicy. Pewnie mnie wtedy nienawidził, ale może dzięki mnie przeżył kilka miesięcy dłużej? Nie zamarzł na ulicy? Nie mogę sobie nawet tego darować, że kotek został u weta do utylizacji najprawdopodobniej, że został potraktowany jak śmieć, że nic nie zostanie z tych pięknych, zielonych oczu i białego futerka, że zostanie rozsypany nie wiem, gdzie. Tak starsznie mi go żal, szkoda, jest mi smutno i źle, idę do sklepu, widzę jogurt o smaku toffi i zaczynam ryczeć. Nic nie jem od 3 dni, wszystko staje mi w gardle, myślę tylko o nim, że i on nie mógł jeść i co się z nim teraz dzieje. Oszaleję z tymi irracjonalnymi myślami, tak bardzo go pokochałam i tak chciałam, żeby żył. Mama podeszła do sprawy zadaniowo, wyprała kocyki kocicy, na których spał, wymyła kuwetę kocicy, do której się załatwiał- był kot, nie ma kota. Ja tak nie umiem. Milion myśli, że można było zrobić to, czy tamto, można było odmienić jego nieszczęśliwy los. Nie radzę sobie z poczuciem winy, nawet za każdą głupią myśl, np. że przyszedł obcy kot i zarazi naszą kocicę. Jest mi go tak niesamowicie żal, mam tylko jedno jego zdjęcie i ciągle do niego płaczę. Śni mi się, że go zakopuję w śniegu, a on się wygrzebuje i wraca do naszego domu. To takie niesprawiedliwe, że tak kochana, łaskawa kocia przylepa musiała odejść w wieku zaledwie roku. Nie wiem, jak sobie poradzę z tą żałobą na odległość, ale muszę, bo zwariuję...Biedny, kochany Toffie...


Smutna historia:( Już było wszystko na dobrej drodze , no i niestety odchodzą od nas czasami w najmniej oczekiwanych momentach:( Nie możesz poczuwać się do winy. My wszyscy tak mamy, że po stracie kota myślimy: Mogliśmy zmienić weta, nie zgodzić się na takie leki, przewidzieć to czy tamto itd.. '. Ja przez dwa tygodnie biłam się z myślami, że mogłam wcześniej coś zauważyć, zrobić itd., ale tak widocznie musiało być, czasu nie cofniesz, a tylko zwariować można. Przynajmniej malutki nie umarł w samotności na ulicy. Doświadczył bycia kochanym i na pewno jest wam bardzo wdzięczny za wszystko. Trzymaj się cieplo

Agatq

 
Posty: 10
Od: Pt kwi 22, 2016 9:13

Post » Pon cze 06, 2016 14:24 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Dziękuję za wsparcie.
Już powoli oswajam się ze stratą, ale myśli o kotku nie wychodzą z głowy. Zamiast płaczu przypomniają się dobre wspomnienia, kiedy kotek doświadczał dobra i ciepła od ludzi. Odczuwam wyrzuty sumienia, kiedy znajdę jakąś radość, jakąś przyjemność, że nie powinnam, nie wolno mi. Jest smutno, bardzo smutno...
Toffi miał ropne zapalenie płuc. Nie stanęło mu serduszko, tylko udusił się. Boże... czy cierpiał? Nie umiem sobie nawet tego wyobrazić.
Ponadto pani karmicielka powiedziała, że kilka razy chciała go złapać, już kiedy od nas uciekł, ale nie dawał się cwaniak. Raz go przemoczonego zgarnęła do piwnicy, z której... zwiał na następny dzień (pani w piwnicy trzyma jeszcze 2 koty). Taki niepokorny kociak był. To mnie trochę pociesza, że przecież człowiek próbował na miarę swoich możliwości mu pomóc... wiadomo, można było bardziej, mozna było na siłę go trzymać... ech...

Jak Wy sie czujecie kochani?

Agatq, Twoja kotka dożyła pięknego wieku. Oczywiście nigdy nie ma odpowiedniego wieku, czasu na odejście, jak i u ludzi zresztą. Ale myślę, że świadomość, że kot miał z nami dobre i piękne życie, jest najważniejsza. Najgorsza jest taka nagła śmierć, niespodziewana, teraz to dopiero zrozumiałam. Może dzięki temu zwierzę się nie męczy, za to człowiek po śmierci pupila- bardzo.
Moje koty: Shona, Jlo, Toffi [*]

Lavanya

 
Posty: 12
Od: Wto gru 14, 2010 22:04
Lokalizacja: Lublin

Post » Pon cze 06, 2016 14:30 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Ja trochę lepiej się czuję, ale i tak mam wyrzuty :( Maćka choroba zajmowała nam codziennie bardzo dużo czasu, leki, kroplówki, dokarmianie, teraz jak tego nie mam, mam sporo wolnego czasu i boję się z niego korzystać, bo czuję wyrzuty :(
A z drugiej strony oczywiście nadal wolałabym się nim zajmować, gdyby tylko był z nami.

Yagutka

 
Posty: 1849
Od: Nie paź 01, 2006 17:27
Lokalizacja: Kraków

Post » Pon cze 06, 2016 21:48 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

Mój Feluś odszedł w czwartek... Miał zaledwie 2 latka, był cudownym, radosnym, szalenie towarzyskim kotkiem, zdobywającym masowo serca wszystkich którzy go poznali. Okropnie mi go brakuje, gdzie nie spojrzę w mieszkaniu, tam coś mi go przypomina, nie mogę usiedzieć w domu... :cry: Brakuje mi dotyku jego miękkiego futerka, jego "świergolenia", gdy domagał się karmy, tego, jak zawsze witał mnie przy drzwiach, jego ufnych oczek i wdrapywania się na ręce, tak zapamiętale, jakby od tego zależały losy świata... :cry:
Ciągle się obwiniam, że może gdybym zareagowała wcześniej, albo gdybym zabrała go do innego weterynarza, wciąż by żył... I że nie byłam wystarczająco dobra dla niego, nie miałam dla niego tyle czasu o ile prosił... Dziś oddałabym wszystko za jeszcze 10 min z moim maluszkiem :placz:
Nie wyobrażam sobie wypełnić tej pustki nowym kotem, mam poczucie, jakby to była zdrada, jak nieuszanowanie pamięci... No i nie chcę drugi raz przeżywać tego samego, najgorszy ból na świecie, jakby mi serce pękało od nowa za każdym razem, gdy o nim pomyślę :(

mortosdaina

 
Posty: 8
Od: Pon cze 06, 2016 8:56

Post » Wto cze 07, 2016 5:51 Re: Jak pogodzić się ze stratą kota?

mortosdaina, przykro mi bardzo, trzymaj się. I nie obwiniaj się teraz, teraz to nie ma sensu, przytulam.
[*] dla Felusia.

Yagutka

 
Posty: 1849
Od: Nie paź 01, 2006 17:27
Lokalizacja: Kraków

[poprzednia][następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Blue, magnificent tree i 518 gości