Wczorajszej nocy, ok. godziny 2, szczęśliwie jeszcze nie spałam. Leżałam już grzecznie w piżamce pod kołderką, obłożona jamnikami, kiedy moją uwagę zwróciły jakieś piski. Dochodziły zza okna. Przysłuchiwałam się im chwilę i szybko uznałam, że to miauczenie. Żałosne i rozpaczliwie, takie kocie "pomocy! ratunku! jestem straszliwie nieszczęśliwy i całkiem sam!". Cóż było robić? Naciągnęłam na siebie jakąś bluzę, włożyłam sandały i wybiegłam na dwór. Zanim dotarłam na dół, miauczenie się oddaliło, dochodziło już od strony ulicy. Dość ruchliwej, mimo późnej pory - wszak to Saturday night w centrum miasta. Źródło lamentu zlokalizowałam pod zaparkowanym przy szosie samochodem. Nie miałam żadnej latarki, więc skulona na asfalcie mogłam tylko zaglądać pod spód i czekać. Opłaciło się. Po chwili jakiś malutki, puchaty kształt oddzielił się od czarnej powierzchni podwozia i wylądował na ziemi. Zauważył mnie. Podejść nie chciał, ale też nie rzucił się do ucieczki. Wystraszony i zdezorientowany wlazł w końcu na tylne koło i tam się zaszył. Śledzenie go, pilnowanie, żeby nie wybiegł na środek jezdni i próby schwytania malucha zabrały mi chyba kwadrans. W końcu położyłam się płasko, wpełzłam pod to auto (nocni imprezowicze mieli ze mnie niezły ubaw), złapałam puchatka za skórę na karku (być może trochę za mocno, ale bardzo się bałam, żeby mi się nie wyrwał i nie wpadł pod samochód) i - jest! mam! uratowany! Syczał na mnie wściekle i wymachiwał pazurzastymi łapkami, ale przytuliłam go mocno do siebie i zaraz się uspokoił. Cieniutkie żeberka drgały mu delikatnie, jakby mruczał - choć podejrzewam, że raczej warczeć na mnie próbował.
W domu zapakowałam go do plastikowego koszyka (taki z klapami, jakiego ludzie często do transportu kotów używają - u mnie podróżują w nim szczury). Dałam mu wodę i trochę psiej karmy z puszki. Nie było to proste, bo jak tylko zbliżyłam się do kosza, bestia zaczęła wściekle warczeć i syczeć, a jak włożyłam rękę do środka - próbowała mnie podrapać. Na noc zostawiłam potworka w spokoju, przykrytego z wierzchu bluzą. Jak tylko zauważał, że się ruszam, groźnie warczał (swoją drogą tak się to u kotów nazywa? warczenie? taki niski, morderczy pomruk?).
Rano zasadniczo nie było lepiej. Przeniosłam dzieciaka do dużej szczurzej klatki położonej na boku. Ma tam otwarty koszyk, miseczki i kuwetę. Jak zostaje sam - miauczy wniebogłosy, jakby go żywcem ze skóry obdzierano. Jak mnie widzi - oczywiście się wścieka. Nie ucieka do koszyka, w żadnym razie - trzyma pozycję, otwiera tę śmieszną różową mordkę i syczy jak prawdziwa żmija. Zabawne by to było, gdyby nie świadomość, że jemu to raczej nie jest teraz do śmiechu...
Na wieku kotów się nie znam, ale wygląda na dziecko. Nie waży pół kilo, lżejszy jest niż mój szczur. Płeć - nieznana, nie chciałam go stresować oględzinami. Łapy sprawne, żadnych fizycznych urazów chyba nie ma. Dość chudy się zdaje i brudny, ale ładne kocię z niego, dość krępą budowę ma, pyszczek szeroki, futerko puchate, rude. Oczka troszkę zaropiałe, nosek też miał wczoraj mokry. Ale apetyt mu dopisuje, w kuwetce też już grzebał.
Po tym krótkim wprowadzeniu czas na pytania. Zielona jestem w temacie, a chcę dla bestyjki jak najlepiej, więc liczę, Drodzy Kociarze, na Waszą pomoc.
- Zabrać go do weterynarza? Jutro idę z jamnikami i gryzoniami, to i kota bym wzięła. Od razu w tym koszyku, żeby mu łapania i stresu możliwie oszczędzić. Na pewno potrzebuje odrobaczenia, a te oczy koci katar sugerują, prawda?
- Czym go karmić? Ile? I jak często? Dzisiaj kupiłam to, co się dało w niedzielę - saszetki Whiskas Junior - i to mu daję. Rano zjadł jakieś pół saszetki, popołudniu znów połówkę dostał. Jeszcze suchą karmę chcę mu postawić, żeby mógł jeść, jak zgłodnieje.
- Jak go oswajać? Na razie ograniczam kontakty z nim do podawania mu jedzenia, staram się bez potrzeby nie podchodzić do biurka. Lepiej trzymać go w tej klatce, czy wypuścić go w pokoju brata, pozwolić mu zaszyć się za kanapą na kilka dni i cierpliwie czekać, aż sam zechce się socjalizować?
- O co chodzi z tym miauczeniem? Teraz najadł się i jest cicho, ale brzmiało to dość rozpaczliwie... Głodny był po prostu? Czy może koty w ten sposób mówią coś szczególnego, a ja po prostu nie rozumiem?
Wdzięczna będę za wszelkie uwagi.
