
To jest Musia. Zwykła, biało-bura, brzydka, brudna, ciężarna...
Od godziny u mnie, choć poznałam ją już w listopadzie. Była kotna, strasznie dzika, do jedzenia podchodziła dopiero wtedy, gdy zniknęłam z pola widzenia. Urodziła zapewne w jakiejś działkowej szopie, ale kociaki zimy raczej nie przeżyły, bo nikt ich nie widział.
Wiosną pojawiła się znów, wychudzona i umorusana jak nieboskie stworzenie. I jakby ufniejsza - na mój widok wybiegała z krzaków i prosiła o jedzenie. Saszetkę pochłaniała w minutę, nie gryząc, tylko połykając kawałki w całości. Ale nie od jedzenia brzuszek jej urósł

Dziś dała się pogłaskać przy karmieniu, więc pognałam po transporterek. Wrzuciłam do niego wrzeszczącą, wyrywającą się kotę i jej zachowanie sprawiło mi radość. No bo to dzika dzicz, więc ciachniemy, przetrzymamy i wypuścimy

Zamknęłam ją w pokoju, gdzie zabunkrowała się pod łóżkiem. Po 15 minutach weszłam do niej i zobaczyłam kotkę na łóżku. Kiedy pogłaskałam brudne futerko - zaczęła mruczeć

Jutro będzie sterylizowana. TDT na te 10 dni ma u mnie na bank - ale co dalej???? Mąż krzywi się już na dwa koty, nawet o tymczasowniu boje się mu powiedzieć, a na trzeciego kota absolutnie się nie zgodzi. Więc co? Wypuścić oswojoną, miziastą kotkę?
Musiałam ją zabrać z tego podwórka.
Muszę jej znaleźć dom. Tylko jak? W sezonie kociakowym?
Więc nazywa się Musia.
