Moja Mama tego lata spędziła dużo czasu na działce, po odejściu Juleńki zrobiło się potwornie smutno... ale przyszła w końcu też jakaś ulga... więcej czasu na czytanie, jeżdżenie na rowerze... Bianco i Drapcio w cudownej symbiozie i w utartych rytuałach, odpukać zdrowe, kochane i też baaardzo szczęśliwe na przyrodzie... Mama jest karmicielem, opiekunem wolnożyjących w swojej okolicy, w mieście, ma 3 punkty, które od lat obsługuje, wyłapałyśmy i wysterylizowałyśmy poodopiecznych z tych 3ch miejsc... w jednym punkcie mocno dzikawe koty, pokazują się na karmienie lub nie, 2 kocurki, czasem maruderzy nieznani też pojedzą... podczas Mamy "wczasów" na Kaszubach ja latam w te 3 dodatkowe punkty... no i stało się... male, oswojone, garnące się do ludzi, chude, mokre, zapchlone... tricolor okolo 4 miesiące... gdyby była dzika poprostu zostawiłabym więcej karmy, a za jakiś czas złapałabym na sterylkę i wypuściłabym... ale jak mam zostawić kociątko które robi grzbieciki i mruczy wzięte na kolana? na deszczu... przy ulicy... serce góruje nad rozumem... dlatego nie wytrzymałam i siedzi teraz cichutko zamknięta w łazience..." na pokojach" banda 9ciu i pies. jestem wariatką, ale jak żyć nie wychodząc na ten czasem okrutny świat? nie widzieć, nie słyszeć... jutro do weta, oko jedno nadpsute... trzymajcie kciuki Ciotunie kochane! za moje zdrowie psychiczne