O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Kocie pogawędki

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Wto lip 12, 2005 14:38

Moje kocury to "dzieci wojny", jaką zaczęłam z moim tezetem po smierci Jinksa o prawo do posiadania dwóch kolejnych kotów. Znalazłam je w rubryce z ogłoszeniami w Kocich Sprawach, zadzwoniłam i miły pan poinformował mnie że mam szansę na adopcję kotków ale bardzo newielką poniewaz jest do nich dłuuuuuuuuuuuuuuuuga lista chętnych (kociaki były rude..). Dwa miesiące trwały pertraktacje ale w końcu wygrałam, przyjechały dwa spore dzikuski, które nawet nie dawały sie pogłaskać tylko przebiegały przez cały dom jak huragan...Z czasem oswoiły się, urosły i miesiąc temu minął rok od czasu jak są z nami..Problem jest tylko z tezetem :roll: , nadal trzyma się od nich na dystans, nie polubił ich, głaskał je może 2 ( słownie: dwa) razy przez ten rok jak są u nas..Ale może kiedyś ... :roll: ..mam nadzieję..
Cały czas nie wykluczam trzeciego kota.. 8)

vienna

 
Posty: 1817
Od: Pt sie 20, 2004 8:15
Lokalizacja: Wrocław

Post » Śro lip 13, 2005 13:02

No to i ja napiszę. Pewnie niektórzy z was pamietaja wątek CHUDZINKA BŁAGA O DOM? To własnie obecnie moja INka. Ale zaczne od początku.
Nigdy nie przepadałam za kotami. Przez 13 lat w moim domu był pies i nawet do głowy mi nie przyszło,żeby kota mieć. Ale los chciał,że pewnego październikowego dnia zachciało mi sie porządki robic. Wzięłam karton, powkładalam tam różne chwilowo zbędne rzeczy i zeszlam do piwnicy. Juz teraz nie pamietam jak dokladnie to było,że zauważyłam te kotki. Siedziały w piwnicy naprzeciw mojej. Zaglądałam do nich przez szparę pod drzwiami- 4 małe kociaki. Jak sie potem okazało - miały wtedy ok.3 tygodni. Nie miałam pojęcia o opiece nad kotami, ani o istnieniu forum takiego jak to :oops:
Zaglądałam do nich parę razy dziennie- była z nimi matka.Nosiłam wiec jej jedzenie,żeby miała pokarm dla maluchów. Nie będę się rozpisywac, ale jak małe zaczęly wyłazic z piwnicy w której miały kryjówke, to oczywiście zaczęły nagle przeszkadać paru osobom z mojej klatki.Jeden z sąsiadów wyrzucił je na dwór ( to już byl listopad) Moja sąsiadka akurat wracała ze sklepu i usłyszała miauczenie- były 2. Poniewaz sama w domu miala 2 psy, przyniosla maluchy do mnie. Akurat tak się złożyło ze ( mieszkałam wtedy jeszcze z rodzicami) byłam sama w domu przez parę dni. Zatrzymalam oba.Potem okazalo się,że pozostałe dwa zdązyly schowac sie w piwnicy, wiec cała czwórka wróciła do mamy. Bardzo pilnowałam,żeby znowu nikt ich nie wygonił. Trwalo to wszystko ze 2 m-ce.Dowiedziałam sie od wetki ze można je juz od mamy zabierać. Prawde mówiąc upatrzyłam sobie rudaska. I on jakos tez najbardziej się do mnie kleił. :) Czekałam na jakiś weekend, kiedy rodzice mieli gdzies wyjeżdżac i jak tylko drzwi się za nimi zamknely, poleciałam do sklepu, kupilam wszystko co trzeba i pobiegłam po rudaska. NIE BYŁO. 8O Nie było równiez 2 pozostałych. Został tylko Ambrożek, który był najslabszy i nieciekawy kolorystycznie. Zrobiłam awanture sąsiadowi podejrzewając ze znowu je wyrzucił. :oops: Ambrożego zabrałam do domu. Okazało sie na drugi dzien,że po tamte zgłosili sie ludzie i dozorca wydał 3 kotki. Ambrożka nikt nie chciał, bo się słabo prezentował :( Po powrocie mama oświadzczyła,że skoro został sam , to niech juz sie u nas zatrzyma, ale ze ona mu bedzie domu szukac wśrod znajomych. PO 2 dniach mruczenia i przytulanek slowa o szukaniu juz nie było. :wink: A teraz Ambroż jest pięknym ,wielkim kotem idealnym do wąchania łapek i bardzo go kocham :D Przeprowadzil się z nami do nowego mieszkania i obecnie zaprzyjaźnia się z Inką.
A z Inką było tak: mam koleżanke posiadajacą w domu 4 koty, 2 psy, 2 papugi i Tż-ta ;)
Od dawna rzucała mi czasem- "wzięlabys kotka do towarzystwa dla tego twojego grubasa" :oops:
Ale ponieważ miszkamy w wynajetej , niewielkiej kawalerce, to jakos tak "chcialabym i boje się"
Kiedys rozmawialam z moim Tż o tym i zgodnie doszliśmy do wniosku,że weźniemy drugiego jak bedziemy mieli większe mieszkanie.
Ponieważ nudziło mi się w pracy, łaziłam sobie po różnych stronach kocich,aż trafiłam na miau. Weszłam na forum i tak z ciekawości rzuciłam temat o adopcji drugiego kotka.Chcialam poznac doświadczenia , porady itd. Zamiast tego zostalam zarzucona linkami adopcyjnymi :)
Czytałam i płakalam. Co chwile podrzucalam Tż linki z kocimi historiami, co go do szału doprowadzało. W domu bezustannie marudziłam o drugiego kotka. Raczej bezskutecznie :( Az ktos napisał do mnie o Chudzince. Przeczytałam wątek , zobaczylam tą mordkę i serce mi sie ścisnęło.Wieczorem opowiedziałam wszytsko Tż-towi. Udalo mi się go namowieć,żeby wziąc kotkę "na próbę" Choć ja oczywiscie od poczatku zakladałam,że o oddaniu nie ma mowy, chyba ,że krew by się lała. Ale musialam Tż-towi jakąs "furtkę" zostawić :wink:
Czekałam na Inke miesiąc, bo uzgodniłyśmy z Olgą,że sterylkę bedzie miała jeszcze w Łodzi. Połtora tygodnia temu ja odebrałam :) Jest niesamowita. Tż od razu ja polubił tez i nawet nie marudził za bardzo,na "nocne niedogodności" :)
To jedno z najnowszych zdjęc naszej parki :)

Obrazek

azis

 
Posty: 1359
Od: Śro cze 01, 2005 7:26
Lokalizacja: Poznań

Post » Śro lip 13, 2005 16:19

Moja historia nie jest tak frapująca, ale za to jest to opowieść o szczęśliwym kocie i szczęśliwej rodzinie. Jako dziecko chciałam mieć psa i o tego psa nudziłam, więc mama-pedagog, pouczona na studiach, że dziecko powinno mieć zwierzątko, kupiła mi... rybki. Rybki były jednak mało kontaktowe i nie dawały się głaskać. Potem pies mi przeszedł, bo koleżanka Asia przygarnęła dwie czarne kotki, od których nauczyłam się miauczeć. To mi się zresztą nadal przydaje w kontaktach ludzko-kocich. Lata mijały, po drodze przydarzył się chomik imieniem Albert, ale kot tkwił we mnie zakotwiczony na amen. Niestety, włóczenie się po wynajętych mieszkankach nie sprzyja hodowaniu kota. Kiedy jednak po raz pierwszy weszliśmy z moim mężem (ksywka Smok) do nowiutkiego, własnego lokalu i obejrzałam nietypowe, bejcowane na mahoń drewniane balkony, natychmiast zobaczyłam na drewnianej poręczy rudego kota.
- Bierzemy kota – rzekłam do Smoka.
- A bierz sobie – odparł, wzruszając ramionami.
W sukurs przyszła nieoceniona „ciocia” Asia, wyszukując zawiłymi kanałami, niemal jak w partyzantce, biało-rude cudo, urodzone w elbląskiej piwnicy. Oczekiwałam na nich na trójmiejskim dworcu podniecona i zdenerwowana. Mam kota! Zaraz go zobaczę! W końcu: jest Aśka, niesie torbę z kuwetką, ale gdzie kot? W siatce??? Oglądam Aśkę nieufnie, a ta mówi „To jest właśnie Rudi” i wyciąga zza pazuchy coś puchatego, wielkości circa kostki margaryny, i to puchate robi prześliczny, różowiasty „zieeeew”. Dużo później dowiedziałam się, że Rudi został zbyt wcześnie zabrany od mamy, miał dopiero 4 tygodnie. No ale już było pozamiatane. Sam już jadł i umiał sam trafić do kuwety. Ryży do tej pory żyje z nami szczęśliwie, pieszczony, uwielbiany przez Smoka, i zupełnie niekłopotliwy. Z kociaka „pięć minut w kapeluszu” wyrósł na niezwykle przystojnego sześciokilowego mężczyznę o harmonijnej budowie. Nie jest szczególnie przytulasty, ale czujemy wzajemną więź i lubimy przebywać obok siebie. Wybaczał mi też wszystkie dziwne eksperymenty, które wyczyniałam z niewiedzy albo po prostu z powodu okoliczności. Okazało się, że wyprowadzanie kota na spacery na smyczy jest niemożliwe, bo Rudi ma agorafobię. Świat za progiem jest bardzo a bardzo niedobry i oprotestowujemy każdą próbę wyprowadzenia na trawniczek. Kot nie lubi się kąpać, ale skoro pani chce kota myć z oszałamiającą częstotliwością raz na pół roku, to niech jej będzie. Obcina pazury! Ojeju... zachować filozoficzny spokój. Daje kotu do jedzenia Pedigripal, usprawiedliwiając się, że w sklepie nie mieli nic innego. (Naprawdę nie mieli, w perspektywie był weekend o głodzie; dokoła głucha wiocha, chodniki zwijane o zachodzie słońca.) Jak wspominałam, Rudi ma usposobienie filozoficzne i nie zdziwiły go nawet płatki śniadaniowe wsypane do kuwety podczas sytuacji awaryjnej. Z dojrzewaniem zaczekał aż do pierwszych urodzin, kiedy bez większego ryzyka można go było poddać zabiegowi. Przeżył również kompromitację weta, który kazał mu dać na uspokojenie podczas podróży relanium (!). Autentycznie bałam się wtedy, że ryży mi zejdzie, bo chwiał się na łapach, przeraźliwie płakał, gryzł i drapał – przez długie miesiące schodziły mi potem szramy z rąk. Chociaż w parę lat później ten sam wet zrehabilitował się, przyjeżdżając na prywatną wizytę i robiąc Rudiemu cewnikowanie przy ataku kamicy. Uratował rudzielcowi życie. A ja potem następne pół roku taszczyłam do domu weterynaryjną karmę, w takiej cenie, że chyba dosypywali do niej sproszkowanych diamentów.
Ulubione miejsca: zielony dywanik w przedpokoju, łóżko, parapet.
Ulubione czynności: spanie, jedzenie tuńczyka, oglądanie samochodów i ptaszków przez okno.
Ulubione jedzonko: tuńczyk, kurczakowy gerberek, gotowany bób.
Najmniej ulubione jedzonko: rybka w oleju (fuuuuu).

W następnym odcinku: Robin i Tori
Mój kot jest najpiękniejszy i najlepszy, bo jest mój.

Rudi Obrazek Obrazek Torinka

toroj

 
Posty: 60
Od: Nie cze 26, 2005 13:28
Lokalizacja: Trójmiasto

Post » Czw lip 14, 2005 9:31

Odcinek drugi.

ROBIN
Kiedy umarł Robin nr 1, w domu mojej znajomej zapanowała głęboka żałoba i było jasne, że nowy kot jest wręcz niezbędny. W tym był sęk, że nowy, tak jak stary, powinien być rudy (ze względu na małe dzieci, bardzo do rudzielca przywiązane). Jako że miałam w odwodzie nieocenioną Aśkę i elbląskie źródło rudych (skąd pochodził też Rudi), obiecałam rudego kociaka jakoś zdobyć. Minęły zaledwie 4 dni od tamtej rozmowy, a na trawniku przed swoim domem znalazłam rudego kocurka. Widocznie miałam chody w niebiosach, albo coś w tym rodzaju. Do kota nikt się nie przyznawał. Dał się wziąć na ręce, ba, pokochał mnie od pierwszego spojrzenia, mruczał jak maszyna do szycia i ogólnie już byłam jego. Oczy i nos miał w porządku, za to chudy i strasznie mu sierść wyłaziła. Do tego miał rozerwane ucho, zupełnie jak jakiś opryszek z kreskówki.
Telefon do Iki: „Masz kota.”
„Świetnie! Ale ja go mogę zabrać dopiero za parę tygodni, bo wyjeżdżam.”
No i pięknie. Zostałam na 5 tygodni z dwoma (rudymi) kocurami w domu. To był cyrk na kółkach, a dla Rudiego chyba coś w rodzaju wojny Afgańskiej. Robin nr 2 stwierdził, że ma teraz nowy teren i nie będzie na nim cierpiał jakiegoś drugiego kota. Mój biedny, spokojny, łagodny i dobrze wychowany kotek, zetknąwszy się z podwórzowym „elementem”, dostał ciężkiej nerwicy i zamieszkał w szafie, prawie z niej nie wychodząc. A Robin kwitł jak prymulka, rozbestwiając się coraz bardziej. Sypiał pod naszym łóżkiem, łasy był na pieszczoty i żarł jak maszyna. Zanim zawlokłam go do weta, pokazał co najbardziej mu dolega – zwymiotował na dywan kłębem glist i tasiemców. Najokropniejszy widok w moim życiu, nic tego nie przebije. Hurtem odrobaczyłam oba koty. Robin jak na dzikusa był kompletnie niekonfliktowy, jeśli chodzi o ludzi. Z totalnym fatalizmem znosił jakieś okropne zabiegi (odkleszczanie, kąpiel w kocim szamponie, obcinanie pazurów i tabletki), za to Rudiego nie trawił i rzucał się na niego przy każdej okazji, choć był mniejszy niemal o połowę. Kiedy odjadł się, zaczęło go jednak ciągnąć na włóczęgi – zejście po drewnianych belkach balkonu z pierwszego piętra było dla niego pestką. Jakoś go odłowiłam z powrotem, bo jakby zginął, co powiedziałabym Ice? Nie miałam serca mu zabronić wychodzenia na balkon, więc zastosowałam smycz na długim sznurku. Okoliczni mieszkańcy mieli wtedy niezłe widowisko, oglądając kota w szelkach, spacerującego sobie po trawniczku, przywiązanego na lince do barierki... na pierwszym piętrze. Potem już od razu wynosiłam Robina na trawnik i przywiązywałam „smycz” do balustrady na dole. Potem rudy zabijaka pojechał w kartonie do Bydgoszczy, gdzie żyje do dziś w znakomitej komitywie ze wszystkimi członkami rodziny, kochany i rozpieszczany. Tamtejszy wet ocenił jego wiek na 3 lata, chociaż mnie się wydawał dużo młodszy, taki był chudy i mały w porównaniu z moim „tygrysem”. Teraz utył i wypiękniał, a sierść mu świeci jak lusterko. Tylko ucho nadal ma rozcięte, zupełnie jak kot-gangster z animowanego filmu. Poniżej Robin niedługo po przygarnięciu.
Obrazek
Mój kot jest najpiękniejszy i najlepszy, bo jest mój.

Rudi Obrazek Obrazek Torinka

toroj

 
Posty: 60
Od: Nie cze 26, 2005 13:28
Lokalizacja: Trójmiasto

Post » Sob lip 16, 2005 19:57

Odcinek trzeci

TORI
Po historii z Robinem, Smok nie chciał słyszeć o dokoceniu. Trzymał męską sztamę z Rudim, wysuwając demagogiczne argumenty: nie stać nas na drugiego kota, Rudi będzie miał nerwicę, mamy za małe mieszkanie na dwa koty... O ile wiem, kot nie potrzebuje swojego własnego pokoju, więc wszelkie tego rodzaju wymysły kompletnie do mnie nie trafiały. Marzył mi się „tupot małych łapek” i konsekwentnie nudziłam, widząc zresztą, że Ryży dziadzieje fatalnie, śpiąc po 23 godziny na dobę, tyjąc i głupiejąc z lenistwa. Od samego początku zresztą Rudi, wstyd to wyjawić, nie odznaczał się lotnym umysłem. Główną cechą Ryżego jest wygodnictwo i z tego wygodnictwa nawet mu się nie chciało myśleć. Chciałoby się rzec: typowy mężczyzna.
Minęły dwa lata. Telefon – od kogo jak nie od „cioci” Asi – w słuchawce odwieczny tekst „Chciałabyś kota?” I wtedy coś we mnie wybuchło. Oczywiście, że chcę mieć kota! Zawsze chciałam mieć kota, dwa, trzy koty, mnóstwo kotów!
Znalezione na pasie zieleni między tramwajowym torowiskiem a bardzo ruchliwą jezdnią kocię było moje, zanim jeszcze je zobaczyłam. A zostało mi wepchnięte jako ćwierć norweski leśny, w co postanowiłam wierzyć ze względu na Smoka – zawsze łatwiej wmówić komuś prawie rasowego kota, niż jakiegoś bylejakiego dachowca. Z racji swej domniemanej norweskości (oraz torów tramwajowych) kotek awansem dostał imię Thor, a ja zaczęłam kampanię psychologiczną w domu. Smok wytrzymał trzy dni labidzenia i rozkładania wszędzie fotografii norweskich kotów, oraz zapychania skrzynki argumentami dlaczego dwa koty są lepsze niż jeden. Po kolejnym tygodniu okazało się, że Thor jest Thoriną, co automatycznie wyeliminowało argument nerwicy u Ryżego, a do nas wprowadziła się Tori. Tori ma w tej chwili prawie 9 tygodni, z kota norweskiego ma oczy, budowę głowy i łapek oraz jego niewiarygodną energię. Reszta Torinki to po prostu poczciwy polski buras. Tajemniczy wypadek pozbawił Tori dwóch pazurów u lewej łapki, ale to jej w żaden sposób nie przeszkadza w eksploracji mieszkania. Nie boi się niczego, gania po całym domu wielekroć od siebie większego starszego „brata”, cieszy się znakomitym apetytem i na wszelkie sposoby rekompensuje sobie nieciekawe niemowlęctwo, spędzane gdzieś na blokowisku. Widać też po niej ciekawość świata i niebagatelną inteligencję. Błyskawicznie kojarzy fakty i zapamiętuje. Lizusek i gryzoń – liże po twarzy, podgryza palce, pakuje się na kolana i „tryka” łebkiem, domagając się pieszczot. Skacze jak sprężynka, a chwilami wydaje się, że grawitacja nie ma nad nią władzy. Natomiast Rudi aktualnie cierpi za miliony (w tej chwili siedzi pod łóżkiem), wykazując syndrom zdetronizowanego jedynaka. Stare konisko...
Taka jest historia trzech kotów, z którymi zetknął mnie los.
Mój kot jest najpiękniejszy i najlepszy, bo jest mój.

Rudi Obrazek Obrazek Torinka

toroj

 
Posty: 60
Od: Nie cze 26, 2005 13:28
Lokalizacja: Trójmiasto

Post » Sob lip 16, 2005 21:30

Toroj, świetne opowieści. Masz może swój własny osobisty wątek, w którym spisujesz kocie przygody? Bo jak nie to sugeruję zadbać o czytelników :mrgreen:

Sigrid

 
Posty: 5259
Od: Śro lip 30, 2003 16:54
Lokalizacja: Praga (Południe, nie czeska niestety)

Post » Nie lip 17, 2005 16:42

U mnie dom był początkowo pro psi. Zjawiały się w domu kotusie ale dość szybko znikały: Bzibzia - wywieziona na wieś [bo rodzice uznali, że to najlepsze rozwiązanie, gdy my wyjeżdżamy], Kiciuszka - podobno uciekła tacie podczas naszej nieobecności, Milady - dumna trikolorka, która odeszła z nieznane po parapetach bloku...
Dopiero Skrzat został dłużej:
Byłam już na studiach, gdy któregoś letniego ranka zajrzała do pokoju moja mama "Na klatce siedzi kociak. Spróbuj go nakarmić, bo ja nie mam czasu". Poszłam. Kociak był mały, czarny i tak przerażony, że na mój widok próbował uciec po futrynie okna... W domu uciekł natychmiast na pawlacz i nie schodził stamtąd przez miesiąc. Wdrapywałam się więc na górę z miseczkami jedzenia, wody i piaskiem z piaskownicy [nikt wtedy nie słyszał o żwirkach ;)]. Potem była nauka, że kuwetka stoi na podłodze, że piaseczku może być w niej mniej i mniej, aż doszliśmy do kawałeczka papieru toaletowego... Potem kot nauczył się wychodzić na mieszkanie, tolerować dwa psy i akwarium... Potem zaczął atakowac poduszki [ech, te pisanki :twisted: ]...
Był pięknym, mądrym kotem. Rządził żelazną łapką całym domowym stadem - karcił, pocieszał i bronił... Pamiętam jak rzucił się i na mnie, gdy uznał, że przesadzam w besztaniu psa [co nie przeszkadzało mu prać tego samego psa za niewłaściwe, jego zdaniem, zachowanie]. Odszedł na niewydolność nerek w wieku jedenastu lat...
A gdy był w domu już Skrzat, zaczęły pojawiać się i inne koty...
Obrazek Bis, Ami i Księżniczka ['] Obrazek

Siean

 
Posty: 4867
Od: Pon paź 25, 2004 21:11
Lokalizacja: Wrocław

Post » Nie lip 17, 2005 17:58

Moja Pani zdecydowala kiedys, ze musi miec zwierzatko. Pomysl dobry. Od razu podpowiedzialem, ze idealne by były golden i koń huculski. W kawalerce w wawie oba sa dosyc problematyczne w utrzymaniu, tym bardziej, ze zamiast balkonu jest wybieg dla wariatow. Przewinely sie rozne pomysly, jak chocby chomik, swinka morska, rybki, szynszylki itp gryzoniowate. Przyznam sie ze robilem za V kolumne, bo wiekszosc tych zwierzatek uznawalem za malo komunikatywne, no a skoro nie mogl byc pies i koń, to zostawal kot. Ale jaki? Ja bylem za pierwsza z brzegu dachówką, ale Pani chciała KOTA. No dobra po długim czasie zastanawiania sie i wybierania. Podjeła decyzję. Przyznam sie ze juz zapomniałem zupełnie o tym zwierzakui myślałem, że sprawa skończona. Ktoregoś dnia moja Pani mówi, że jedziemy do łodzi po kota. Ja robie za kierowce, ona bedzie siedziała i bawiłą malucha. Jak postanowiła tak zrobiliśmy.Maluch jak kazdy mały kociak był prześliczny. No bo niebieskie futerko, piękne niebieskie oczka, lawendowe poduszeczki. Bomba! Przyjechaliśmy do domku, kicia siedziała spokojnie podczas drogi w kontenerku. W domku spokojnie zaczeła zwiedzac całe 37 metrow. Luzik i samo piękno. W nocy obudziy nas dziwnawe odgłosy, ale po sprawdzeniu okazało się ze to tylko kocinak wcina kwiatki. Odseparowalismy jedno od drugiego i kocio zasneło. Pozniej porobilo sie tak ze kazde z nas mieszkalo gdzie indziej, a kocoi roslo. Roslo i si etroche nudzilo, a jak sie nudzilo to kombinowalo. Standart zjedzone kwiatki, oberwane żaluzje, przewrocone zdjęcia itd, No i eksplozja radosci na widok Pani a wiec skakanie po niej, z kazdeg mozliwego i niemozliwego miejsca. Nigdy nie slyszala o Newtonie, to i nie mam pojecia o czyms takim jak grawitacja. Dzikie harce o godzinach nieistniejacych na zegarku, pobodki o 5 rano itd. Pani stwierdzila, ze nie daje rady i padlo haslo Wojtek zabieraj kota. geba mi sie rozesmiala, przylecialaem wziolem "Gupka" na rece i od tego momentu jestesmy razem:-)
Teraz wyjasnienie. Pani pomimo tego ze zrezygnowala z kota, jest barzdo mila sympatyczna i odpowiedzialna osoba. Najzwyczajniej w swiecie nieprzypasowaly sobie psychicznie z kicia i juz. A ze ja z kotem dogadywalem sie od pierwszego momentu(nikt inny tylko ja nauczylem wlazic kota do lozka i spac z nami :D , robic za wytworny żywy kołnierzyk dookołą szyi :wink: i brac udział w najwymyslniejszych gonitwach :twisted:), to i opcja przekazania odbyla sie dla kota bezstresowo.
Aida-RUS
Obrazek
Obrazek

Rincevind

 
Posty: 192
Od: Sob cze 25, 2005 0:35
Lokalizacja: Warszawa

Post » Nie lip 17, 2005 22:13

odcinek nie wiem ktory :wink:

Maluśka

niecale 3 lata temu wyciagnelam TZa na wyprawe zeby zlapac suke z nowotworem sutka. Niby czyjas, a niczyja, widac bylo ze meczy sie z choroba. Szukalismy jej po osiedlach, bezskutecznie. W koncu poprosilam P zeby poczekal i poszlam wzdluz drogi.
A wzdluz drogi pelzalo kociatko nie baczac na jadace samochody.
Kociatko bylo wielkosci chomika, mialo poldluga siersc i rope zamiast pyszczka, miescilo sie na dloni. Podniesione, zwinelo sie w klebuszek.

P jak nas zobaczyl z daleka - powiedzial tylko " o q.a" :twisted: i poszlismy do domuy
Maluska byla zapchlona, zarobaczona bardzo chora,
ale bardzo chciala zyc i bardzo nie chciala sie z nami rozstac.
Wiec zostala.
Jako nastolatka toczyla wojny z Pnaciem - kradla mu kotlety ( wciaz jej sie zdarza :lol: ), bila go gdy uwazala ze jest niegrzeczny, a jesli smial sie poklocic z mamusia, lala mu na poduszke.
Doszlo do tego, ze jesli klocilam sie z TZem, a Mala wychodzila z pokoju Pawel biegl za nia z krzykiem "My sie wcale nei klocimy, poczekaj"
Po sterylce Jej przeszlo
niestety :twisted:

Za to kocha nas okropnie :lol:
8 kocich ogonów i spółka (z.b.o.o.)

eve69

 
Posty: 16818
Od: Pt sie 23, 2002 15:09
Lokalizacja: gdansk

Post » Nie lip 17, 2005 22:17

Cudowna !! :D
Obrazek Bis, Ami i Księżniczka ['] Obrazek

Siean

 
Posty: 4867
Od: Pon paź 25, 2004 21:11
Lokalizacja: Wrocław

Post » Pt paź 07, 2005 22:40 Ziutka - rudy kocur, który okazał się być burą kotką :P

Jako nowa na forum, witam wszystkich bardzo serdecznie! :)

Pierwszym moim kotem była Ziutka, która obecnie jest już 11letnią, dostojną starszą panią... Przywiozłam ją z wakacji, kiedy byłam jeszcze uczennicą liceum. Spędzałam wczasy nad Zalewem Szczecińskim w Stepnicy. Mieści się tam port rybacki, w tamtych czasach gęsto zaludniony kotami, które rybacy dokarmiali resztkami z połowów (do dziś Ziuta MUSI mieć podaną do karmy odrobinę ryby, inaczej nie tknie posiłku! Dałaby się zabić za rybkę...). Koty żyły stadnie (kilka kotek z małymi) pod takim barakiem ustawionym na cegłach, dosłownie mieszanka wszelkich maści i rozmiarów. Niestety, rybacy uświadomili mi, że większość kotów nie przeżywa zimy... :(
Postanowiłam uratować choć jedno kociątko..! Pamiętam, że było tam kilka naprawdę pięknych trikolorowych koteczek, ja jednak (nauczona na lekcji biologii, że trikolorki to tylko koteczki) chciałam kocurka. Uparłam się na RUDEGO KOCURA. Za speca od kociej płci miała robić zakocona koleżanka... W ostatni dzień pobytu udałyśmy się na teren portu i nuże polować na kociaki! Udało mi się wypatrzyć takie niesamowite diablę, które miało rudo-brązowawy kolor futerka i za żadne skarby nie dawało się dotknąć. Po dłuższych podchodach ucapiłam toto za ogon i siłą wyciągnęłam spod kontenera... drapało, gryzło i fuczało ile wlezie!
No ale nic to. Koleżanka autorytatywnie stwierdziła, że to kocurek, więc klamka zapadła - kicia pojechała ze mną do Wrocławia :D .
Na miejscu czekały nas same niespodzianki:
NIESPODZIANKA 1 - po kąpieli (kociątko było okrutnie brudne) okazało się, że... ten niezwykły rudawy kolor to pył z cegieł spod baraku 8O
NIESPODZIANKA 2 - pierwsza wizyta u weta wykazała, że "ale ma pani piękną KOTECZKĘ!"... 8O
NIESPODZIANKA 3 - cała rodzinka wyjeżdża na wczasy (był dopiero sierpnień) i nie ma kto się zająć kotem, a ja mam już zaklepany i opłacony czarter jachtu na Mazurach! No ale skoro rzekło się "A" to trzeba i "B"... Nie porzucę teraz kociątka, które szybko się zadomowiło i zaczęło brykać w najlepsze (choć nadal była dzikusem). Więc kotka pojechała ze mną na Mazury! :idea:
Te dwa tygodnie z kotem na jachcie były dla mnie niezwykle pouczające, dowiedziałam się chociażby, że kuwetka nie powinna być ze zwykłego kartonowego pudła, bo przesiąka siuśkami i po jakimś czasie odpada jej dno... zazwyczaj akurat prosto na śpiwory i materace do spania... :oops:
Moi towarzysze rejsu do dziś wypominają mi upojne noce, które im zafundowałam... :oops:
Dowiedziałam się też, że moja Ziutka (to wtedy dostała imię) mimo młodego wieku (3 miesiące) jest kotem polującym, gustującym szczególnie w kuchni francuskiej - namiętnie polowała na żaby, a gdy już którąś dopadła, uciakała z nią w krzaki, skąd po chwili dobiegały odgłosy chrupania... wszelkie próby odebrania zdobyczy ucinała straszliwym warczeniem, które dosłownie ścinało krew w żyłach, a gdy to nie skutkowało, rzucała się do ataku! :twisted:
Nie straszna jej też była kąpiel w jeziorze, okazało się że pływa doskonale i nie boi się wody... 8O
Po tak niezwykłych początkach, dalsze życie Ziutki było już nudne i przewidywalne :wink: - połowę swojego dotychczasowego życia spędziła w bloku, a drugą połowę (do chwili obecnej) w domku jednorodzinnym (moja mama wybudowała dom i zabrała Ziutkę ze sobą, powiedziała że się z nią nie rozstanie!). Ziuta wyrosła na dorodną, burą kocicę, nadal niedotykalską i strojącą często fochy, ale bardzo przywiązaną do swoich ludzi. Co prawda nigdy nie przychodzi na kolana, a pogłaskać da się od święta, ale zawsze gdy rodzina się zbiera (np. ja przyjeżdżam z Opola, gdzie obecnie mieszkam i pracuję) Ziutka siada koło nas i patrzy na wszystkich mrucząc. :D Chyba uważa nas za swoje "zwierzątka domowe" :P

Domino76

 
Posty: 3301
Od: Śro paź 05, 2005 8:41
Lokalizacja: Wrocławianka mieszkająca w Opolu

Post » Sob paź 08, 2005 12:17

To może ja też coś napiszę, skoro już przeczytałam...

W domu mojej mamy zawsze było mnóstwo zwierząt. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że pomagamy zwierzakom i trafiały do nas różne indywidua :wink:

Teraz z nami mieszkają trzy kotki, o których kilka razy pisałam na forum.

Miłka. Przywędrowała do nas jako roczna kotka. Mieliśmy nadzieję, że zaakceptują ją piwniczne koty. Jednak w piwnicy biedaczka sobie nie radziła. Po kolejnej bitwie, zabraliśmy ją do domu. Mój TŻ przechodził wówczas ciężką chorobę pt.: "sesja egzaminacyjna" i cierpiał nerwobóle żołądka. Kiedy tak leżał w bólach, Miłka przyszła do niego i położyła się mu na brzuch. Zasnęła mrucząc kocie kołysanki. TŻ leżał nie bardzo wiedząc co zrobić. No i stał się cud - ból żołądka minął. Artur oświadczył - Miłka zostaje. No i została – już ze 13 lat jest z nami.

Franeczka i Jaga. Jaga była kochana, jedyna w swoim rodzaju. Miłka bardzo szybko przyjęła ją do stada. Razem spały, jadły, bawiły się. Niestety zły los zabrał nam Jagę kiedy miała 9 miesięcy. Przeżyłam to bardzo. Przez miesiące nie mogłam nawet spojrzeć na zdjęcie kota. Myślałam, że już nigdy... Nie chciałam przeżywać tego po raz kolejny.

Kiedyś moja siostra, mieszkająca wtedy w Poznaniu, zadzwoniła i zakomunikowała mi, że dosyć żałoby, dostaję od niej kotkę na imieniny, i że mam sobie po nią przyjechać ("najlepiej jutro"). Wzięłam koszyk, wsiadłam do pociągu i pojechałam. W sklepie zoologicznym zobaczyłam czarno-białe nieszczęście w akwarium. To była Franeczka. Zabrałam ją do domu. W pociągu bardzo nie chciała siedzieć w koszyku, wolała zwiedzać przedział, a w końcu zasnęła w moim swetrze. Taka ciepła, malutka kruszynka. Oczywiści zaczęło się od leczenia, bo kociak miał biegunkę i nie jestem pewna czy był w odpowiednim wieku do adopcji. W tej chwili kruszynka ma siedem lat i niezły charakterek.

I oczywiście Bunia, zwana też Boooo..., Buniolina, Bunieczka...
TŻ stwierdził, że nasze mieszkanie jest przewidziane dla dwóch kotów - „no pomyśl – mówił – Miłka ma duży pokój, Franka ten mniejszy, nie ma miejsca na trzeciego kota”. Kiwałam głową wpatrzona w podłogę – w naszym domu widziałam miejsce jeszcze dla co najmniej kilku kotów. Fakt, argumentem który do mnie przemawiał był stan psychiczny naszych rezydentek. Nie akceptowały żadnego innego zwierzęcia w domu – natychmiast zaczynały chorować.
I tak było do czasu. Kiedyś wpada do mnie do pracy moja siostra, taszczy ze sobą ogromniasty kontener (hoduje duże psy to i kontenery posiada słusznych rozmiarów). „Popilnujesz?” - pyta słodko – popilnuję – odpowiadam. Poszła. Zaglądam... a tam Bunia. Chora, biedna, wystraszona. Ważyła 1 ½ kg, miała zapalenie uszu i zawalone zatoki. Przez tydzień śniła mi się po nocach. TŻ nie bardzo chciał słyszeć o trzecim kocie. A ja mówiłam, mówiłam, mówiłam... W końcu kiedyś wieczorem skapitulował. Na drugi dzień byłam u siostry i zabrałam Boo do nas. To było pod koniec kwietnia. W dalszym ciągu się leczymy, Bunia nigdy nie będzie w pełni zdrowa, moje starsze kotki w dalszym ciągu nie bardzo ją akceptują, ale co tam... mam trzy koty a „trzy” to magiczna liczba 8)
Koci Doradca
Facebook @zrozumieckota

vivien

Avatar użytkownika
 
Posty: 3861
Od: Sob kwi 27, 2002 12:13

Post » Sob paź 08, 2005 14:18

...a moja kiciunia spadla z... dachu :wink: tzn. nie ze sie poturbowala czy cos jeszcze gorszego... nie nie:)

otoz mamy garaz ze spadzistym dachem, pomiedzy sufitem garazu a dachem jest wolna przestrzen, na zewnatrz dookola jest rynna i byla (bo juz nie jest) wolna przestrzen tzw wentylacyjna, przy samej rynnie rosnie stara wysoka jablon. natomiast w rogu garazu byla wycieta dziura na wentylacje (niezabezpieczona kratka).

no i pewnego wiosennego dnia tato wszedl do garazu i slyszy koci placz... okazalo sie ze na meblach (pod tym otworem wentylacyjnym) siedzi bialo-szare nieszczescie wielkosci dloni. poczatkowo myslelismy ze ktos go nam podrzucil, no ale jakim cudem takie malenstwo znalazlo sie tak wysoko (ok 2 m.)??? tak wiec pierwszy kicius zostal ulokowany w kartonie z mleczkiem itp. ale nie przestawal plakac. nie potrafil jeszcze samodzielnie jesc... no wiec zaczelo sie karmienie strzykawka itp itd.

tak minal pierwszy dzien i pierwsza noc... kicia nakarmiona spala a my nadal slyszymy koci placz w garazu :? szukalismy i szukalismy skad on pochodzi. dotarlismy w koncu do jablonki i rynny. a tam: jeszcze dwie zaciekawione glowki wystaja i wyja z glodu. bialo-czarna Starsza i jeszcze ciemno szary kocurek. dalismy im jesc, miesko i mleko. uwazalismy ze nie bedziemy ich ruszac bo pewnie matka sie pojawi wieczorem, ale tak sie nie stalo...

kociaki zostaly sciagniete z dachu i ulokowane w kartonie wraz z pierwszym kociambrem:) radosc byla wielka calego rodzenstwa:) wszystkie trzy zostaly z nami do 3 miesiaca, dwa poszly w dobre rece a nam sie ostala Starsza:) pokochalam ja chyba najmocniej bo byla najbardziej wystraszona przy akcji ewakuacyjnej (balam sie ze jej serduszko stanelo ze stresu)...

matka kociat wiecej sie nie pokazala...

tak wiec nasze kociaki to sa dachowce w pelni tego slowa znaczeniu :D
"ooo chyba widziałam kotecka?!?!" :)

mimimi

 
Posty: 127
Od: Śro sie 24, 2005 19:54
Lokalizacja: Jelenia Gora

Post » Sob paź 08, 2005 15:22

Koty mojego życia...
Pierwszym prawdziwym kotem mojego życia miał być malutki Ryś. Ryś był Egipcjaninem z Kairu. Jego matka była kocicą, która mieszkała w Stacji Archeologii w Kairze. Była piękna, o niebiesko - stalowym futerku z pomarańczowymi paseczkami. Kocica dość regularnie miewała kociaki, które rozłaziły się po okolicy, dołączając do nieprawdopodobnej liczny kotów, które okupują Egipt. Pewnego dnia kocica znowu urodziła, w piwnicy. A potem wyszła i juz nie wróciła. Jak sie okazało, zginęła pod samochodem. Zanim zorientowaliśmy się, że jej nie ma i zanim znaleźliśmy kociaki, minęła co najmniej doba, a one miały tydzień, nie więcej. Było ich 6 - rudasek, niebieski, szaraczek, taki jak matka i trzy czarnuszki. Od razu zakochałam się w szaraczku. Niebieski był mniej więcej dwa razy większy niż reszta rodzeństwa. Razem z koleżanką podjęłyśmy walkę: karmiłyśmy maluchy mlekiem dla niemowląt, dogrzewałysmy lampką, masowałyśmy. Ale walka była z góry skazana na porażkę: miejscowi weci to horror, o specjalistycznym mleku dla kociąt można pomarzyć, a w dodatku byłyśmy tam zawodowo, nie mogłysmy się małymi zajmować w nieskończoność... Kociaki odchodziły jeden po drugim, ciężko to wspominać... A dla wszystkich były już domki w Polsce zaklepane... W końcu zostały już tylko niebieski i mój Ryś. Koleżanka, która wzięła niebieskiego, wracała wcześniej do Polski, ubłagałam ją, aby zabrała też Rysia, który był już bardzo słaby i zaniosła do weta. Rysio walczył jak lew, dojechał do Polski, ale w ostatniej chwili zabrakło szczęścia...
Rysio odszedł na Okęciu... Mam tylko jedno zdjęcie, na którym bawi się butelką po spirytusie salicylowym, którą był karmiony (są jednakowej wielkości...)
Niebieski, który dostał na imię Mysza, mieszka dziś w Poznaniu i jest wielką i piękną kocicą.
A potem minęło wiele lat i do mojego domu trafiły devony, ale to historia, którą juz opowiadałam...
Obrazek
Devon, Gizmo i Dzidzia

Jowita

 
Posty: 6875
Od: Wto paź 19, 2004 19:35
Lokalizacja: Warszawa - Mokotów

Post » Sob paź 08, 2005 15:40

Zawsze chciałam mieć psa... Gdy wyprowadzałam się z domu rodziców odgrażałam się, że teraz to już będę miała... W moim mieszkaniu zamieszkałam razem z koleżanką, jakoś tak mijało, a psa nie zorganizowałam. Potem coraz intensywniej nad nim myślałam. Chciałam beagla albo jakiegoś ze schroniska... ale nie jestem typem sportowca ani spacerowicza, więc się zastanawiałam i dumałam... koleżanka się wyprowadziła, wprowadził się TŻ - byłby już dwie osoby do wychodzenia... ale on też jakiś nieruchliwy :wink: poza tym jestem jeszcze na studiach, nie wiedziałam, gdzie będę pracowała i jak dużo czasu mi to będzie zajmowało. Chciałam mieć jakiegoś zwierza i pewnego dnia wpadłam na pomysł kota. To było w poniedziałek wielkanocny tego roku - obgadałam sprawę z TŻ-tem i parę dni później mieliśmy w domu kuwetę, posłanko, kilo karmy, puszki, miski, zabawki, żwirek... tylko kota nie :lol: chciałam rudego (kotkę - nie wiedziałam, że rude są raczej kocurki) i młodego/małego. Obdzwoniliśmy schroniska w promieniu 100km - nic. W necie też niezbyt wiele. Chcieliśmy go jak najprędzej, bo nie wiedziałam, czy nie wyjadę na wakacje i nie będzie musiał zostać z TŻ-tem, a nie chciałam go z maluchem zostawiać. Stwierdziłam, że kolor jest już dla mnie nieważny, TŻ wolał buraska. Trafiliśmy na miau... tu znaleźliśmy wątek o Sycynie ze zdjęciami szarutkiej, buraskowej Madame. http://upload.miau.pl/1/3136.jpg - to własnie to zdjęcie :wink: no i się zakochaliśmy :lol: jedziemy po małą!!! 3.04.2005 poprzedniego dnia zmarł Papież, chcemy kupić coś dla Sycyna, ale sklepy się zamykają - żałoba narodowa. Wykupiłam cały zapas karmy w osiedlowym sklepiku. Jedziemy. Wioska zapadła, nie wiemy, który to dom, ni żywego ducha... Trafiliśmy. Zabraliśmy koteczkę i jest już z nami pół roku :lol: teraz na imię ma Tola - nie wiem czemu, tak jakoś przyszło. Myśleliśmy o drugim kocie, wahałam się bardzo, nie byliśmy pewni. W lipcu zamieszkała z nami Figunia (wcześniej Andzia) z poznańskiego schroniska, którą wyleczyła i odkarmiła Catrina. Koteczki się ładnie dogadują, choć Tola jest mniej uczuciowa, a Figa bardzo do niej lgnie (jak do wszystkich zresztą). Teraz mogę z całą pewnością stwierdzić, że koty są super i kochane... psa kiedyś jeszcze będziemy mieli, ale tylko razem z kotem :wink:
Ostatnio edytowano Sob paź 08, 2005 20:02 przez gosiak, łącznie edytowano 1 raz

gosiak

 
Posty: 2832
Od: Nie kwi 03, 2005 13:25
Lokalizacja: Poznań

[poprzednia][następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 125 gości