No i sobie poszedł. Błogosławieństwo na drogę
i tak się spłakałam , ze zabrał ze sobą Senioreczkę i Fagusia... Tygrysia przeżyła swoje życie, była chora, ale oni? Takie młode koty....Nowy przyszedł z hukiem. I to dosłownie. To co się działo przed moim blokiem, na trawniku PRZY kocim okienku to był jakiś horror sądząc po ilości pozostałości po petardach i innych tego typu atrakcjach. Widziałam wczoraj na placyku tuż przed wejściem. A wieczorem idąc na spotkanie z panią zainteresowaną Jeepem zaszłam " na chwilę" przed kocie okienko. Taka byłam szczęśliwa, ze wyszłam z domu pół godziny wcześniej niż trzeba. Patrzę, a tam zaniepokojona pani Ewa. Nie ma Oczusia. Nie przyszedł popołudniu, nie ma go teraz. To do niego niepodobne, zawsze się melduje razem z BurKotem. Ale też słychać z piwnicy jakieś kocie jęki.
Akcja była - pół godziny zapasu prysnęlo jak mydlana bańka. Zejście do piwnicy - namierzenie Oczusia na dole w czyjejś piwnicy (NIGDY go nie widziałam na dole, zawsze na rurach), miauk, gadanie, płacz, ciemno, więc nie wiadomo w jakim stanie - pójście do mieszkańców tej piwnicy po klucz. No i się zaczęło - pełna agresja Oczusia, walenie łapą, syczenie - taki był przerażony. Trochę się przemieszczał. Chodziło nam o sprawdzenie, czy jest ranny albo coś, czy tez jedynie mega wystraszony. Jedzeniem postawionym przy nim w ogóle się nie zainteresował. Wystraszyć się i wyjść z piwnmicy do światła nie chciał, walił łapą i syczał. W końcu się ulokował pod ścianą boczną tak, ze można go było zajść od tyłu i nie miał już wyjścia tylko wybiegł. Przez chwilkę się przebiegł , aby natychmiast wleźć do drugiej piwnicy. Przez te kilka sekund zobaczyłam, zę biegnie równo, normalnie, stawia łapy jak trzeba, nie zostawia żadnych śladów krwi itp. na podłodze, futro bez zmian. Tyle że ugięte łapy, trąc brzuchem o podłogę no i ogon podkulony. Stwierdziłyśmy, ze chyba nie ma zagrożenia zycia, tylko jest mega wystraszony - zostawiłyśy jedzenie przed piwniczką i zapalone światło, aby móc obserwować sytuację z zewnątrz przez okienko.
Oczywiście kot zastygł w przerażeniu, nie wyszedł i nie miauczał już. Postałyśmy kilka minut i stwierdziłyśmy, że nie ma sensu, ze trzeba mu dac spokój. Rozeszłyśmy się. Zrobiłam dosłownie kilkanaście kroków, czyli przeszłam kilka metrów na drugą stronę budynku, ale wróciłam, bo pomyślałam, ze raz jeszcze zajrzę. I jaki widok? Skur...yki (czy nawet jeszcze gorzej) w wieku maks 6 lat i może z 10 właśnie odpalali petardę tuż przy kocim okienku! Musieli czekać aż odejdziemy. Oczywiście zwiali, a mnie szlag trafił i naprawdę, wstyd się przyznać, ale miałam dla nich jedno życzenie - zeby im ręce pourywało.
Wracając przed północą zaglądam - jedzenie nie ruszone, kot nie reaguje, ale na rurach siedzi coś czarne. No i dalej BurKot. Myślałam, ze Hrabuś, odeszłam więc, aby mogli wyjść, ale patrzę - Oczuś

Czyli jednak umie wejść na górę

Wyszedł. Wystarszony - miauknął raz. Poszłam do piwnicy po zostawione tam jedzenie, ale gdy wróciłam kotów już nie było. Schowali się. To co stało na zewnątrz było nie ruszone, nawet mleko nie wypite. Dałam im spokoj. Muszą dojść do siebie.