
No to dramatu obiadowego ciąg dalszy.
Joś jest wszędzie, czai się i szuka sposobności zaprzyjaźnienia się daniem cały czas. W chwili obecnej to już chyba prawie dwudzieste odciąganie natrętnego towarzysza posiłkowego, a zarazem dwudzieste jego podejście. Niedobry, właśnie porwał odrobinę surówki.
Jest wszędzie. Szuka wszelkich możliwości znalezienia odpowiedniej drogi, wolnej od przeszkód. Na krzesło hop, potem na biurko. Nie udało mu się, znów ląduje na ziemi. No to przez kanapę wielki skok i znów na biurku, ale nie na długo. Ponownie ziemia wita Joszkowe łapki. W takim razie czarny stolik, potem biurko, ale to też nie to. Josiu, Josiu, witam Cię - to ja, podłoga. Upary, nie poddaje się. Kolana człowieka, mu się udać! Nie udaje się. On tak bardzo chce...
Joś się patrzy, wlepia te swoje maślane, ale jednoczeście z nutą zdeterminowania oczy i tak się gapi. Gapi się niemiłosiernie. Prosi, on wręcz błaga: Daaaj!
Dostaje...Kawałek ryby....
Naprawdę nikt nie chce kota, który uczy cierpliwości?

edit: talerz, nie tależ...