A teraz relacja.
Wyruszyliśmy z W-wy o 9 rano, w składzie: Pyza, ja, TŻ i kolega. Daniel z obawy, że nie zdąży do pracy został w domu.
Pyzunia, bardzo się denerwowała, wyjęłam ją z kontenerka, miała założone szeleczki więc przypięłam smycz dla pewności.
Po kilkunastu minutach uspokoiła się i do Rzeszowa spała na moich kolanach, nakryta kocykiem. W Rzeszowie zrobiliśmy sobie popas i chłopaki poszli po kawę i jeszcze gdzieś

, a ja siedziałam z Pyzą w samochodzie.Znowu bardzo się denerwowała. Dobrze, że była przypięta, bo koniecznie chciała wyjść przez otwarte drzwi. Pyza całą drogę nie jadła i nie piła. Z kuwety też nie korzystała. Od Rzeszowa Pyza trochę się denerwował, ale po jakimś czasie znowu położyła się na kolanka.
Co do samej trasy, to było śmiesznie, nawigację ustawił nam syn (tam takie małe literki i trzeba dużo cierpliwości). Prze 300 km jechało się ok, bocznymi drogami (niczym u Chmielewskiej:) ) Ostatnie km to był horror, jechaliśmy takimi drogami co to nie zawsze był asfalt

. Najgorzej było już 20 km przed końcem. Nawigacja skierowała nas na taką drogę, gdzie było ze 30 cm lodu i samochód nie bardzo chciał jechać

Decyzja? zawracamy. No i stało się, tylne koło wpadło nam w taką dziurę, że nie było go do połowy widać. Wypychanie było ciężkie, przednie koła ślizgały się na lodzie, a tylne buksowało w dziurze pełnej wody, śniegu i gliny. Po 10 minutach podkładaniu różnych rzeczy pod koła, udało się. Doszliśmy do wniosku, że nawigacja była ustawiona na najkrótszą trasę, a nie najlepszą. Łoj, ale się nawpisywałam, pewnie się nie zapisze.(będę przezorna i skopiuję)