Stara Łódź, stara kamienica, a właściwie jej resztki. Od lat niezamieszkała, z pozarywanymi stropami i podłogami… Na parterze okna i drzwi zamurowane - spacerki po zgniłych stropach nie są bezpieczne. W jednym oknie stalowa krata, za nią kociaki. Pięć czarnych malców i czarno-biała matka. Ktoś prosi o pomoc w złapaniu ich, podobno dwa czy trzy mają obiecane domu, matkę podobno można złapać ręcznie, kociaki do jednego z karmicieli podchodzą i podobno bierze je w rękę, ale wypuszcza. Z rozmowy telefonicznej niewiele wynika, jadę na rozpoznanie. Ciężka sprawa. Możnaby stać godzinami przy oknie, czekać, aż kociaki zgłodnieją, i potem łapać je ręką, jak kiedyś na Piotrkowskiej 223. Ale po pierwsze, sztuka na jednego, może dwa - są już duże i mądre. A po drugie, tam okno było w głębi podwórza, nikt się nie kręcił, tu - na rogu dwóch ulic, bez przerwy ktoś przechodzi, pyta, zagląda. Kociaki nie podejdą. Zaryzykować i wejść do ruiny? Kociaków ręcznie się nie złapie - biegać za nimi po spróchniałym stropie i schodach? Łapać w ciemnych pomieszczeniach (zamurowane okna) czarne koty? Wstawić tam klatki łapki - nadal pytanie jak wejść? Teoretycznie otwarte są okna piętra, ale jestem budowlaniec i wiem, że jeśli zarwie się pode mną podłoga parteru, nawet nad gruntową piwniczką - raczej wyjdę z tego cało. Strop zarywa się inaczej - groźniej. Czyli wejść trzeba parterem. Dzwonię do administratora - życzliwa osoba rozumie problem, ale nie ma jak pomóc, nie ma żadnego konserwatora, który zdemontowałby, a potem założył kratę. Odmurować i zamurować otwór - nie można, potem ktoś rozbija ścianę na świeżej zaprawie i koczuje w niebezpiecznym budynku.

Oddzwaniam do pani, która prosiła o pomoc, tłumaczę trudności, proszę o wywieszenia kartki, by nie karmić kotów, bo będą łapane, proszę o zabieranie jedzenia. Pani wszystko rozumie, jest w domu, nie pracuje z jakich powodów, załatwi. Jestem tam następnego dnia - kartki nie ma, parapet ugina się od misek z jedzeniem. Dzwonię - kartkę i tak zerwą, więc nie wieszała, a karmią wszyscy i nic na to nie poradzi. Pytam, czy chce, by te kociaki złapać? No jasne, że chce, nawet bardzo. Jeszcze raz tłumaczę (w miarę spokojnie), dlaczego kartka i mniej paszy. Pani wszystko rozumie, obiecuje podejść do tego pana od brania w ręce i wieczorem podać mi jego telefon lub adres. Wieczorem cisza. W piątek rano dzwonię z prośbą o kontakt do osób, które chcą adoptować kociaki - zna je pan ze sklepiku zoo vis a vis kamieniczki, więc o jego telefon i numer do lecznicy, też obok, może też mają chętnych na kociaki. Pani oddzwoni, coś załatwia, nie może rozmawiać. I cisza.....
Powinnam odpuścić - tyle że jest jeden problem, Widziałam te kociaki, jednego z bardzo bliska. Jego oczy….. Nie dały mi spokoju. Bo mam w domu malutkiego bezoczka i jednooczkę - dlatego, że ktoś odpuścił.
Więc kolejne rozpoznanie, tym razem w większym składzie - co prawda mój tata twierdził, że tylko dwa półd-ki dają jedną całość, dwa półgłówki nie tworzą całej głowy, ale… W każdym razie wczoraj (piątek) o 20tej złapany został pierwszy kociak,. Siedzi mi na kolanach i drzemie, dziki nie jest. Zaraz jedziemy sprawdzić, czy złapały się kolejne, i tak będziemy jeździć co kilka godzin przez cały weekend. Mamy nadzieję, że wystarczy weekendu…

A jak wchodzimy? Ano, wzięliśmy wielkie, ogromne, ogromniaste nożyce. Tymi nożycami z pomocą jednego naszego kolegi i życzliwego przechodnia wycięliśmy część kraty okiennej - tak, by można ja było „zamknąć” spinając łańcuchami i kłódkami. Marija przeciska się dziurą w kracie, nastawia klatki - niestety tylko dwie, reszta pracuje w innych miejscach - i jedziemy sobie. A klatki czekają i łapią.

A, jeden rudy domowy mocno jajeczny dzięki nam będzie lżejszy - zaproponowaliśmy zabieg w promocyjnej cenie, pani chwyciła okazję w lot. Kot chyba już ciachnięty.
Cdn