Lejka pisze:kya pisze:groszkowa pisze:Jeśli chodzi o Juniorka, Lucjana i Dżeksona - niestety mam wiadomości z pierwszej ręki. Zostali uśpieni tego dnia, kiedy w zaufaniu wysłałam ich do mojej babci. Weterynarz potwierdził.
Dziękuję za wsparcie i odwołuję poszukiwania.
Chłopcy, tęsknię za wami i przepraszam...
Dlaczego w tej wypowiedzi nie czuje zadnych emocji?
Może nie powinnam się wypowiadać - bo mimo, że śledzę forum od dawna to zarejestrowalam się dopiero wczoraj, ale... odniosłam identyczne wrażenie... Zero emocji - żalu smutku.. Jak ja bym się dowiedziała, że babcia (celowo użyłam małej litery) zabiła moje koty, to rozpacz, zal i wściekłość wylewałyby się z każdego kawałka mojego ciała. A tutaj nic... Ot - koty zostały uśpione, odwołuję poszukiwania...
Sprawą weterynarza, który ZABIŁBY moje zdrowe koty, przyprowadzone przez obca osobę - już zajmowałyby sie odpowiednie służby, a babcia... coż - usłyszałaby, ze już nie ma wnuczki - że sama ją zabiła wraz z moimi ukochanymi kotami... A tutaj od początku nie widziałam zbytniego zaangazowania w to, zeby wyciagnąć z babci informacje co zrobiła z kotami groszkowej. tylko ciągłe powtarzanie, ze babcia nic nie mowi...
Sorry - nie wiem czy źle oceniam, czy nie - wiem jedno - jakby krzywda działa się moim kotom, to stanęłabym na rzęsach, zeby im pomóc i dowiedzieć się co się stało. A wiem co mowię - bo walcząc o życie i każdy nowy dzień dla mojego ukochanego Iraczqa - potrafiłam przez 4 m-ce codziennie rano zwalniać się z pracy, zawozic go do lecznicy, a wieczorami odbierać, zeby chociaż noc spędził w ukochanym domu... Po Jego śmierci czułam taką rozpacz, że KAŻDY widział, że jestem załamana - nawet gdy próbowałam to ukrywać to sie nie udawało! A tutaj nie czuję nawet odrobinki smutku... Przeraża mnie to... Straciłam 2 koty - mimo że miały wszystko co mogłam im dać - nie wygrały ze śmiercią, mimo, ze oboje walczyli z okropnymi chorobami - Iraczeq miał 2 latka, Balbinka zmarła mając zaledwie roczek i 4 m-ce... Do tej pory na wspomnienie o nich łzy płyną mi po twarzy, a serce ściska rozpacz...
Dlatego teraz jak tylko pomyslę, ze ktoś mogłby skrzywdzić Heniusia i Rakije to wiem jedno... NIE DAROWAŁABYM!!! Chocby to była najbliższa rodzina! Zresztą - po śmierci Iraczqa a potem Balbinki słyszałam słowa "pocieszenia" w stylu: "to tylko koty - nie przejmuj sie tak". I wiem, ze już więcej te osoby tak do mnie nie powiedzą. Bo ja walczę o wszystko co kocham... Nawet o wspomnienia...
Jesli źle oceniam - to przepraszam. Jednak obserwowałam tą sprawe jako zupełnie postronny obserwator i niestety, ale brak emocji jest widoczny od pierwszego postu w sprawie tych 3 zamordowanych kocurkow... Babcia nie babcia - obiecała się zaopiekowac kotami, więc skoro ich tam nie było, to trzeba bylo z niej to wyciagnąć co z nimi zrobiła. A nie ze spokojem mówić: babcia nie chce powiedziec... Sorry... Nie przemawia to do mnie :/
Nie wiem, jak mam to opowiedzieć, żeby zabrzmiało tak smutnie i rzewnie, żeby przekonać niedowiarków, że traktowałam chłopaków jak własne dzieci. Może po prostu napiszę, co się działo w dniu, kiedy dowiedziałam się, że ich nie ma.
Lucjan, Junior i Dżekson pojechali do babci 28 stycznia. Jeszcze tego samego dnia babcia zadzwoniła do mnie, że chłopaki są już zainstalowani, szukają sobie najlepszego miejsca. Trochę jedzą, trochę się bawią, dużo śpią. Miały mieszkać w babcinej pracowni, tzn. w ogrzewanym pomieszczeniu na niezamieszkanym parterze domu, który w założeniu i pierwotnym zamiarze był pracownią krawiecką. Mieli mieć sporo miejsca, ciepły kaloryfer, okno na świat i ogólnie dobre warunki.
Przez następne trzy tygodnie rozmawiając z babcią pytałam, jak chłopaki się mają, czy Dżekson gdzieś nie nasikał, jak to ma w zwyczaju, czy Junior nie ma nowych wybroczyn i czy nie kaszle, czy Lucjanowi dobrze goi się rana po usuwanych zębach. Wszystko w porządku, zapewniała babcia. Nawet postawiła im dużą psią miskę z wodą, bo z małej zgodnie z tym co jej mówiłam, nie chciały pić.
Potem z Irlandii przyjechał mój cioteczny brat i zatrzymał się u babci. W sobotę 18 lutego odwiedził mnie - od razu spytałam, jak chłopaki, chcąc mieć pewność. Wyglądał na zdziwionego i powiedział, że żadnych kotów w domu nie widział. Natychmiast zadzwoniłam do babci, bo miałam złe przeczucia i pytam - gdzie moje koty? "W pracowni", odpowiedziała babcia. Ale brat mówił, że nie widział kotów ani nie słyszał. "Są w pracowni" zapewniała babcia, a ja jej uwierzyłam, choć nie do końca. Poprosiłam brata, żeby po powrocie do babci zrobił im zdjęcie i wysłał mi mmsa.
Dostałam sms "Kotów nie ma, babcia odmawia zeznań".
I wtedy zaczęło się moje piekło.
Zadzwoniłam natychmiast do babci, z pytaniem, gdzie koty. Ręce mi się trzęsły tak, że ledwo byłam w stanie utrzymać telefon. Babcia mówi, że w pracowni. Ja jej, że brat mówi co innego. Babcia się rozłączyła, potem odrzucała połączenia. Zadzwoniłam do brata, dał mi ją do telefonu. Powiedziała "ludzie chcieli, to dałam". Krzyczałam: "Komu je oddałaś? Komu je oddałaś?" aż zachrypłam, a babcia mówiła tylko, żebym się uspokoiła i nie zajmowała się kotami, tylko swoim zdrowiem i że na nic mi one były potrzebne. Rozłączyła się.
Moja mama natychmiast zadzwoniła do swojej przyjaciółki, która ma samochód, żeby zawiozła nas do Józefiny na misję ratunkową. Pomyślałam, że jeśli chłopaki są u obcych ludzi to mam to w nosie, będę chodzić po domach i szukać, dopóki nie znajdę. Bo nie miała prawa ich oddać, nie były jej. Junior był zaczipowany na moje nazwisko.
Dojechaliśmy do babci, wpadłam do domu i pytam - gdzie moje koty? "Nie ma, poszły". Wiem, że same dobrowolnie nigdzie by nie poszły, zwłaszcza Dżekson, który na dźwięk samochodu za oknem potrafił zrobić "przyczajonego tygrysa, ukrytego kota". Dostałam wtedy histerii, zaczęłam krzyczeć, że ją zabiję i bardzo możliwe, że gdyby mąż nie sprowadził mnie na ziemię i nie trzymał, faktycznie bym to zrobiła. Krzyczałam, że jej nienawidzę i żeby oddała mi moje koty i płakałam, płakałam jak dziecko, choć mam 25 lat, bo czułam, że moje serce rozpada się na milion kawałeczków, że mój świat przestaje istnieć i że nic już nie będzie takie, jakie było, bo straciłam moje dzieci, moich przyjaciół, moje koty... Wykrzyczałam babci, że ją nienawidzę, żeby nigdy się do mnie nie odzywała i że nie ma już wnuczki, nie po tym, co zrobiła.
Mama wezwała policję. Panowie nie zrobili oczywiście nic poza spisaniem naszych danych z dowodów. Ja w międzyczasie miotałam się po domu, bo nie chciałam wierzyć, że ich już nie ma. Szukałam też rzeczy, które pojechały do babci razem z kotami i nic nie mogłam znaleźć, ani transporterków, ani kuwet sztuk cztery, ani misek sztuk cztery, toreb ze żwirkiem, kocyków, nic. Łudziłam się jeszcze, że jeśli nic nie ma, to chłopcy faktycznie są u ludzi i być może są bezpieczni... Znalazłam ich rzeczy w budynku gospodarczym. Kuwety zapakowane tak, jak ja to zrobiłam, torba ze żwirkiem nienaruszona, transporterki puste i tylko jeden kocyk (a dawałam cztery). Znowu zaczęłam histeryzować, a babcia w międzyczasie zmieniła wersję z "ludzie chcieli, to dałam", na "same poszły, a ja ich nie szukałam" i tak powiedziała policji. Wiedziałam, że same nie poszły... Myślałam wtedy, że je wyrzuciła, tym bardziej, że babci córka, zainteresowana całym zamieszaniem wyszła ze swojego mieszkania i powiedziała, że moje koty w ogóle tu nie dojechały. "Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?" spytałam. "Bo mama mnie prosiła, poza tym, nie chciałam mieć nic wspólnego z jej planami", powiedziała ciotka. Jakimi planami, tego już nie wiedziała, albo nie chciała powiedzieć. Policja kazała babci zamknąć się w domu, a nas wystawili za bramę strasząc sankcjami karnymi za najście.
Zabraliśmy więc rzeczy, wsiedliśmy do samochodu i nie pojechaliśmy do domu, tylko do szpitala w Tworkach (skąd pozdrawiam), bo nadal nie mogłam się uspokoić. Dostałam na uspokojenie leki i wróciliśmy do domu po tym, jak obiecałam dyżurującej lekarce, że nie popełnię samobójstwa.
Na chwilę obecną nie mam internetu w domu, więc z ogłoszeniem poszukiwań musiałam zaczekać do poniedziałku, jak będzie czynny OK. Dodałam wpisy tutaj, utworzyłam wydarzenie na FB, napisałam na gronie... W całej babci wsi rozwiesiliśmy plakaty w babci wsi, ale natychmiast zostały zerwane.
Dane w sobotę słowo złamałam we wtorek. Moje poczucie winy było tak silne, że nie byłam w stanie z tym żyć.
W ten sposób znalazłam się w szpitalu w Tworkach.
Kiedy przebywałam na oddziale ogólnopsychiatrycznym, gdzie farmakologicznie usiłowano wyrównać mój nastrój, uspokoić histerię i wyprowadzić z szoku, w jakim się znajdowałam, zadzwoniła do mnie inna ciotka. "Sprawdź weterynarza tego-to-a-tego. To rzeźnik jest, uśpił mojego psa, bo wmówił mi, że jest śmiertelnie chory, a ja głupia byłam, dopiero teraz wiem, że to się leczy" powiedziała. "Babcia nie jest tak okrutna, żeby wyrzucać koty na dwudziestostopniowy mróz, prędzej je uśpiła. Wiesz, dla niej to tylko koty.".
Mąż zlokalizował rzeźnika, wykonał telefon i potwierdził słowa ciotki. Babcia przywiozła do niego Juniora, Lucjana i Dżeksona prosto ode mnie i dał im zastrzyk. W brakujące trzy koce owinął ich ciała na przechowanie przed kremacją.
Obecnie przebywam na oddziale terapeutycznym, gdzie mam nadzieję uporać się z żałobą i depresją, żeby móc znów normalnie funkcjonować w świecie. W świecie, w którym ich nie ma. Gdzie Lucjan nie hipnotyzuje lodówki, w nadziei, że sama się otworzy i wypadnie z niej coś pysznego. Gdzie nie przywita mnie władcze spojrzenie Juniora. Gdzie Dżekson nie będzie płakał, że jest niedomiziany i chce na ręce teraz, już i natychmiast.
Korzystam z własnego laptopa, a spomiędzy klawiszy nadal wydłubuję juniorowe futerko. Podłączona jestem do szpitalnego wi-fi dopiero od wczoraj, dlatego wczoraj dopiero odwołałam poszukiwania.
Jeśli ktokolwiek nadal uważa, że pisałam to bez emocji - cóż, zapraszam do szpitala tworkowskiego, oddział V, pokój 206. Napijemy się herbaty i porozmawiamy o tym, co czuję.
Junior, Lucjan, Dżekson - za Tęczowym Mostem...