
tatara znalazlam poltora tygodnia temu w mrozny srodowy poranek, kiedy szlam na pociag i mialam nadzieje, ze tym razem dojade punktualnie do pracy. kto sie porusza kolejami mazowieckimi, ten wie, ze w rzeczonym tygodniu nie bylo wiadomo, na ktora i czy w ogole zdazy sie rano do pracy, a wieczorem nie bylo pewnosci, czym i na ktora uda sie dotrzec do domu.
wtedy na mojej drodze musial pojawic sie on. moje ambitne plany szlag trafil, nawet gdyby pociag sie nie spoznil, nawet gdyby nie stal na moscie, w tunelu czy gdziekolwiek in the middle of nowhere. na sniegu siedzial skulony buras sredniej urody, dygotal z zimna, byl wychudzony. w dodatku mial jakas debilna obrozke na szyi, ktora zesztywniala z zimna. oczywiscie zawieszki z adresem przy niej nie bylo.


a problem jest taki:
zaprezentowalismy go naszej wetce, ktora go wymacala, osluchala i zrobila testy. no i wyszla bialaczka. do tego szmery w sercu. powiedziala tez, ze kot ma co najmniej kilka lat. zeby sie do niego nie przyzwyczajac, bo ja jako kociara tylko mam potem stres i rycze (akurat wie co mowi, bo tego samego dnia, co zawiozlam jego, zawiozlam tez kotke mamy, ktora trzeba bylo uspic

a ze przeleczenie antybiotykiem zaczelo przynosic efekty, wiec kocio sie rozbrykal. przedtem siedzial skulony na parapecie i sie nie ruszal. teraz nabral wigoru, juz chce wyjsc, drapie w okno, szuka okazji, zeby spuscic lomot innemu kotu. o tym ze smierdzi, nawet nie wspomne. Mama ma siedem swoich kotow, nie bardzo ma jak go izolowac, chyba ze go zamknie w kiblu bez okna, ale co to dla niego za zycie. ja pewnie niedlugo bede go mogla przejac i znajde dla niego izolatke, ale mnie rodzina zamorduje, jak on bedzie tak smierdzial. nie mowie juz o tym, ze nie bardzo mi sie podoba perspektywa kota z bialaczka czajacego sie pod drzwiami, zeby wyskoczyc i komus nastrzelac. bo ja tez mam swoje koty, w tym jednego z fiv.

jednym slowem, sytuacja patowa: jesli go nie wykastrujemy, bedziemy miec z nim skaranie boskie. wypuscic toksycznego kota nie mozna, a on bardzo chce. trzeba chronic przed nim nasze koty, a on sie rwie do walki. jaki mam wybor? albo go wykastrowac, albo poddac eutanazji. nie chce go zabic.

oczywiscie wiem, ze taki kilkuletni kot moze z poczatku nie zauwazyc, ze nie ma jajek, i na jego zachowanie to nie wplynie. ale mam nadzieje, ze z czasem by sie uspokoil. no i nie smierdzialby tak koszmarnie.
dlatego szukam weta, ktory pomimo szmerow w sercu i bialaczki podjalby sie zabiegu. juz wole zeby umarl na stole, niz zebym ja miala powiedziec te slowa, ze sie zgadzam na eutanazje.
