
Zaledwie wczoraj rozmawiałyśmy z dziewczynami o odpowiedzialności za siebie, nasze rodziny, nasze koty własne i tymczasy. O odpowiedzialności czasowej, finansowej, każdej. Bo wiadomo, jak Ci się pod nogi kot wytoczy, to przecież nie kopniesz, tylko modląc się w duchu, żeby starczyło do 1-go, zabierasz do domu, leczysz i karmisz. I że tego nie da się zaplanować.
To było zaledwie wczoraj...
Wracając z pracy do domu uświadomiłam sobie, że dokładnie dzisiaj minęło równe pół roku, od czasu, gdy na panleuko odeszła od nas Zojka. Śpij spokojnie, malutka ['] Minęło pół roku kwarantanny...
Wjeżdżając na podwórko zobaczyłam, jak coś szarego śmignęło między samochodami. Zaparkowałam. Wysiadłam. Patrzę - kot. A raczej kociak, może 8 tygodni, może ciut mniej lub więcej. Nie znam go, u nas mieszka tylko Leon i Psotka - dwa podwórkowce. Od Pań, które mają u nas w podwórzu sklepiki, a jednocześnie są karmicielkami, dowiedziałam się, że kociak został podrzucony do nas jakieś 7-10 dni temu. "Człowiek", który go przyniósł, ułożył malucha pod samochodem. Nawet dał mu ręczniczek, żeby kociak nie zmarzł


No cóż, łapię. W transporter, bo nie mam klatki-łapki, a zanim ją przywiozę kociak znów może zniknąć, tym razem już na zawsze.
Udało się, wiozę do CoolCaty. Kociak okazał sie kotką, teoretycznie białą, ledwie na oczkach czarna "maseczka" i ogonek tez ciemny, ale czy czarny - ciężko wyczuć, bo mała GoodSpell jest brudna jak nieboskie stworzenie. W uszach świerzb, pazury jak u tygrysa, i do tego paszcza pełna zębów


W końcu opuszczam lecznicę i... zaczynam się bać

Do tej pory właściwie miałam na tymczasie samych chłopaków. Oprócz dwóch. Dwie kotki: Kminka ['] i Zojka ['] Co teraz? mam nadzieję, że do trzech razy sztuka, że GoodSpell naprawdę okaże się dobrą wróżbą...